Sukces (i problem) „dziwnej” dziewczyny

shoes-1246691_1920

Długi listopadowy weekend jest dobrą okazją do tzw. siedzenia w necie, bo zwykle pogoda nie sprzyja spacerom. A że jeszcze mamy Halloween, można na rubieżach internetu wygrzebać rzeczy dość oryginalne (pisząc te słowa, oglądam drugim okiem galerię: „Ciasta, których nie odważyłbyś się zjeść”, a otwiera ją zdjęcie tortu w kształcie dwóch odciętych głów). Trudno mnie przestraszyć, więc wieczór pod znakiem słodkiego lenistwa spędzam, śledząc poczynania ulubionych youtuberek. Żeby było halloweenowo, tym razem słowem-kluczem jest „dziwna”.

Słabość do dziwaków i dziwaczek mam od zawsze, i miło mi zakomunikować, że jedna z moich ulubionych przedstawicielek tej grupy właśnie startuje z własnym serialem dla HBO „Insecure”, inspirowanym – uwaga! – jej amatorskim vlogiem. Pierwszy odcinek „Awkward Black Girl” Issa Rae wrzuciła do sieci w 2011 r., i przedstawiła się w nim właśnie jako „dziwna czarna dziewczyna”. Dlaczego „dziwna”? To trochę autoironia. Internetowy pamiętnik Rae opisywał sytuacje, w których wszyscy czujemy się niezręcznie, ale że chcemy być uważani za przebojowych, pewnych siebie i lubianych – nikt nie mówi o tym głośno. Bywamy więc równie „dziwni” jak Issa, ale nie chcemy myśleć o sobie w ten sposób (i też mamy miliony fantastycznych puent na każdą okazję, ale dopiero po fakcie i we własnych głowach):

Bohaterka jest Afroamerykanką i ciągle to podkreśla – nie bez powodu. Akcja vloga toczy się w środowisku wykształconych czarnych trzydziestolatków, którzy z własnej perspektywy opowiadają także o dyskryminacji i politycznej poprawności. Widać to już w pierwszych odcinkach „Insecure”. Issa pracuje w fundacji, która prowadzi programy szkoleniowe dla czarnej młodzieży, tyle że sami „zainteresowani” na spotkaniach pytają ją o życie osobiste i śmieją się z jej ciuchów. A pozostali pracownicy organizacji są oczywiście biali, ale noszą powłóczyste „afrykańskie” szaty i komunikują się „gangsterskim” slangiem z testów czarnych raperów, którego Issa najczęściej nie zna.

Dodatkowym smaczkiem są Issy i innych bohaterek problemy ze znalezieniem partnera („Nie ma znaczenia, co robię. Jeśli mi się podobają, to niby się narzucam. Jeśli daję im czas i nie okazuję, że mi się podobają, to ja przestaję im się podobać. Idę z nimi do łóżka od razu – tracą zainteresowanie. Czekam z seksem, też tracą zainteresowanie”). Wszystko to tworzy obraz współczesnej kobiety, która usiłuje wpasować się w lansowany przez kulturę masową ideał, ale ma z tym te same problemy, co wszystkie kobiety; a przy tym żyje w środowisku teoretycznie wolnym od rasizmu, mimo to sama czuje, że jej kolor skóry w różnych sytuacjach nie tyle jest powodem dyskryminacji, co po prostu nie jest „bez znaczenia”.

Skoro sam vlog na ten temat ma 200 tys. subskrybentów, a niektóre odcinki miały nawet 2 mln odsłon, to znaczy, że problem bycia traktowaną może nie tyle gorzej, ale inaczej, ze względu na płeć czy kolor skóry, dalej jest aktualny. Zresztą „tłukę” ten temat, i nie tylko ja, nie od dziś, w kontekście obecności kobiet w obszarach, gdzie do niedawna ich prawie nie było albo były niemile widziane, a więc choćby w IT. Dlatego skonsternowała mnie nieco polemika pod fragmentem mojego artykułu „W co się bawić? W kodowanie” wrzuconym na linkedin. Jeden z czytelników twierdzi, że skoro „dziewczynki tak łatwo jest zniechęcić (do kodowania i nowych technologii w ogóle – przyp. autorki) to może one wcale tak bardzo tego nie pragną – albo mają problem z asertywnością”. Dlaczego mają problem z asertywnością, to wyjaśnia wywiad z Sarą, prowadzącą zajęcia w fundacji Girls Code Fun (o tym, że w wieku 8 – 12 lat dziewczynki po raz pierwszy słyszą albo odczuwają, że są rzeczy, którymi nie powinny się zajmować, właśnie ze względu na płeć). Komentujący (personalia pominę) twierdzi zatem, że należy „wspierać asertywność” zamiast „na siłę pchać kobiety na traktory”. Jakoś nie widziałam, żeby ktoś na te zajęcia ciągnął dziewczynki „na siłę”. Jak wynika z innych przytoczonych przeze mnie statystyk, ten „kryzys asertywności” pojawia się na etapie liceum. Do tego czasu dziewczyny zdążą poznać idiotyczne dowcipy o brzydkich laskach z politechniki, dowiedzieć się, że jeśli nie mają chłopaka, to coś jest z nimi nie tak, i zaliczyć kilka diet odchudzających, a w obecnych czasach również odnotują, że największą popularnością na Insta cieszą się te ich koleżanki, które na zdjęciach pokazują raczej ciało, niż inne walory. Wobec tych wszystkich problemów wiele nastolatek czuje się na tyle niepewnie, że tylko te najbardziej przekonane o własnej wartości mają odwagę podążać za swoimi pasjami i nie przejmować się „szyderą” środowiska.

Dlatego, kiedy w dalszej części komentarza mojego czytelnika pojawiło się stwierdzenie, że „mały udział kobiet w branżach technicznych to (nie) wyłącznie efekt jakiegoś kulturowego spisku patriarchatu, bo płeć piękna po prostu z natury ma inne uwarunkowania” (a dalej jeszcze o tym, że „testosteron i inne hormony mają określone działanie także na mózg”), ręce opadły mi z hukiem. Że nie do końca się ogarnia, jak działają te mechanizmy, kiedy nie jest się kobietą – to nawet rozumiem. Ale do tego służy nam całkiem sprytne narzędzie zwane empatią, żeby dostrzec również pewne procesy społeczne, których efektem jest dyskryminacja. Gdybyśmy usiedli, założyli ręce i zwalili wszystko na to, że Matka Natura jest suką, do tej pory nie zeszlibyśmy z przysłowiowego drzewa (przez wieki różni mądrale dowodzili, że kolor skóry czy pochodzenie też warunkują poziom inteligencji, zainteresowania czy zapał do pracy, i nic się z tym nie da zrobić; dziś zwolennikiem tej teorii wydaje się być Donald Trump). Mówiąc wprost: drogi komentujący, nie jesteś i nie byłeś nigdy kobietą, więc nie mów mi, do czego jestem stworzona i jak mam się czuć, kiedy ktoś mi wciska, że są rzeczy, do których nadaję się bardziej i takie, do których nadaję się mniej. Ja sama nigdy nie wypowiadam się w ten sposób o żadnej z płci, również na tym blogu. A do spraw „tradycyjnie” kobiecych mam dwie lewe ręce (kiedyś ktoś mi wyciągnie tę wyhaftowaną w podstawówce księżniczkę, tytuł tego dzieła powinien brzmieć: „Krew, pot, łzy i całkowity brak entuzjazmu”).

Cóż… ironiczna puenta jest taka, że pan komentujący doczekał się raptem jednego rozmówcy, a Issa Rae, która na problem dyskryminacji potrafi spojrzeć w bardziej złożony sposób, jest pierwszą vlogerką z własnym serialem emitowanym w masowo oglądanym kanale telewizyjnym. Trick or treat…?

Karolina Wasielewska

Pracuję w radiu i od czasu do czasu w prasie. Lubię: jesień, książki Lema, sporty przeróżne, koty, niespieszne pichcenie w wolne dni, czerwone wino, wesołe miasteczka, historie o superbohaterach, czasami Beastie Boys, a czasami Dianę Krall. Nie lubię: upałów, agresji, gotowania w pośpiechu i wielu innych rzeczy, których nie lubię, więc nie chcę nawet o nich pisać.