Po mojemu i koniec!

Zdjęcie z prawdziwego Kongresu Solvay’a, 1911 r., źródło: Wikipedia

Miało być o nauce, a jest romansidło – tak, mówiąc najkrócej, większość moich znajomych zrecenzowała film „Maria Skłodowska-Curie”. Szłam do kina pełna wątpliwości, bo dodatkowo nie jestem wielką fanką Karoliny Gruszki, która wcieliła się w postać najsłynniejszej polskiej uczonej. Spotkało mnie miłe zaskoczenie na obu frontach – i o tym na początek, bo parę zgrzytów też było.

Co żyjąca na przełomie XIX i XX w. chemiczka i fizyczka, jako jedyna w historii uhonorowana dwiema nagrodami Nobla – ma wspólnego z tematyką Girls Gone Tech? Po obejrzeniu filmu w reżyserii Marie Noelle mogę stwierdzić, że więcej, niż bym wcześniej podejrzewała. Przede wszystkim, podobnie jak bohaterki moich tekstów, nie wahała się iść własną drogą – i nie przerażało jej, że była jedyną znaczącą kobietą w ówczesnym świecie nauki. Praca pochłaniała ją bez reszty (gdy po śmierci męża Maria romansuje z żonatym kolegą z uczelni i pod jej domem czatują fotoreporterzy, i tak decyduje się wyjść do laboratorium – bo, jak wyjaśnia domownikom, „destylacja nie może czekać”). Zresztą bezgraniczne oddanie Skłodowskiej nauce ma i tragiczny wymiar. Razem z mężem Piotrem Curie byli przekonani, że odkryte przez nich pierwiastki promieniotwórcze pomogą w walce z rakiem – pojawiają się pomysły radowych pończoch, kremów czy szminek. Że w rzeczywistości promieniowanie szkodzi i przyczynia się do rozwoju nowotworów, to wiemy dzisiaj. W filmie jest tylko sugestia, że Maria i Piotr nie są najzdrowsi, ona ma skórę zniszczoną od radu, a za nim długo ciągnie się „coś podobnego do grypy”.

Także po śmierci małżonka Skłodowska rzuca się w wir pracy, nie tylko z powodu żałoby, ale również dlatego, że musi dokończyć projekt realizowany dotąd z Piotrem. Dodajmy, że jest uczoną o znanym nazwisku, już po pierwszym Noblu, a badania prowadzi w ciasnym przydomowym laboratorium. Władze Sorbony reagują uprzejmym zdziwieniem na jej propozycję, że mogłaby przejąć katedrę po mężu. Na kongresie Solvay’a jest jedyną kobietą w gronie zaproszonych fizyków, więc koledzy po fachu próbują ją nieudolnie podrywać; tylko Albert Einstein (dobra mała rola Piotra Głowackiego) zdaje się poważnie traktować jej badania. Choć i on prawi jej komplementy w stylu: „Jest pani najbardziej inteligentną kobietą, jaką znam”. Dziwnie pachnie to historiami jedynych dziewczyn we współczesnych firmach technologicznych, często uważanych przez kolegów za ozdobnik, i do znudzenia katowanych tekstem: „Dobrze zakodowane, jak na kobietę”.

Wątek romansowy rzeczywiście jest, ale nie powiedziałabym, że dominuje nad pozostałymi. Skłodowska kocha męża, a potem żonatego Paula Langevina (Arieh Worthalter), ale cały czas najpewniej wydaje się czuć w laboratorium i nie zwalnia obrotów w pracy. Drażnić mogą jej słowa wypowiedziane niedługo po śmierci Piotra: „Bez niego jestem nikim”, ale nie takie rzeczy wygaduje się w czasie żałoby. Kolejne sceny pokazują raczej, że Skłodowska radzi sobie w pojedynkę i jako kobieta, i jako naukowiec. Przyzwyczajona do walki ze stereotypami, angażuje się w związek z Langevinem, ale zaznacza, że chce z nim być na własnych zasadach. Może reżyserka sugeruje w ten sposób, że – kiedy jest się pionierką na tylu polach – także i w tej dziedzinie nie powinno się iść na bolesne ustępstwa?

Wiele wątków jest tu zresztą niepokojąco aktualnych (niepokojąco, bo akcja toczy się sto lat temu). Córka Marii Irene – później  fizyk również uhonorowana Noblem – nie może uczyć się nauk ścisłych w szkole razem z chłopcami. „Dlaczego? Przecież dziewczynki są równie zdolne” – dziwi się Maria. Czy tylko ja miałam w tym momencie przed oczami Korwin-Mikkego w Parlamencie Europejskim?

Karolina Gruszka świetnie sobie radzi z rolą noblistki, która jednocześnie jest oddaną żoną, a później kochanką, a do tego – czułą mamą dwóch córek. Dobrze, że nikt na siłę nie starał się zrobić z niej seksbomby, choć nie można odmówić jej zmysłowości. Maria niedbale się ubiera i wiecznie się spieszy, więc jej ruchom brakuje gracji. Jest przez to normalnym człowiekiem, z różnymi rozterkami i niedoskonałościami, ale nie robi wrażenia „szalonego naukowca”, który poza swoimi fiolkami świata nie widzi.

Co do obiecanych zgrzytów, film momentami jest dość chaotyczny. Początkowo pojawia się w nim tyle postaci, że trudno powiedzieć, kto jaką rolę odgrywa w życiu głównej bohaterki (do pewnego momentu byłam święcie przekonana, że żona jej przyszłego kochanka to jej siostra). No i po pewnych wątkach w życiu Skłodowskiej scenarzysta trochę się „prześlizgnął”, trudno uwierzyć choćby w cudowną odmianę opinii kolegów-fizyków na jej temat już po pierwszych samodzielnych odkryciach Marii, a jeszcze przed jej drugim Noblem.

Ogólnie jednak jest to jeden z najbardziej „girl power” polskich filmów w ostatnich latach i kawał rzetelnej, nie tylko naukowej biografii ciekawej kobiety. No i zachęca do pogłębienia wiedzy o niej – ja właśnie staram się pozbierać nieco rozproszone w sieci listy Skłodowskiej-Curie i Einsteina (o czym więcej tutaj), których wieloletnia przyjaźń też mogłaby być gotowym pomysłem na scenariusz.

Karolina Wasielewska

Pracuję w radiu i od czasu do czasu w prasie. Lubię: jesień, książki Lema, sporty przeróżne, koty, niespieszne pichcenie w wolne dni, czerwone wino, wesołe miasteczka, historie o superbohaterach, czasami Beastie Boys, a czasami Dianę Krall. Nie lubię: upałów, agresji, gotowania w pośpiechu i wielu innych rzeczy, których nie lubię, więc nie chcę nawet o nich pisać.