Pionierki. Hanna Oktaba

Kiedy Hanna poszła na studia matematyczne i na trzecim roku wybrała specjalizację o egzotycznie wtedy jeszcze brzmiącej nazwie „informatyka”, nie przypuszczała, że będzie brała udział w projekcie uważanym dziś przez wielu za przełomowy. –Byłam dziewczyną w minifalda (hiszp. „minispódniczka”) i okularach w pomarańczowych oprawkach, która była dobra z przedmiotów ścisłych, ale nie miała pojęcia, co chce robić w życiu. – wspomina Hanna Oktaba, rocznik ’51. Na stałe mieszka w Meksyku. Kiedy łączymy się na Skype, ma na sobie wzorzystą sukienkę i sznur korali, popija piwo, bo, jak tłumaczy, jest upalne popołudnie (na warszawskim Służewcu mamy 23.00).

W Meksyku nie jest anonimowa. Ma na swoim koncie udział w ważnych projektach rządowych. Na początku lat dwutysięcznych współtworzyła standardy jakości dla małych firm produkujących oprogramowanie (MoProSoft). Kiedy przed rozmową poszukiwałam materiałów o niej, natknęłam się na filmik południowoamerykańskiej organizacji Chicas en TI („Dziewczyny w IT”), która uważa Oktabę za jedną ze swoich mentorek.

Publikacja o wdrażaniu norm jakościowych MoProSoft dla zespołów pracujących w Scrumie

W 1969 r. rozpoczęła studia na Uniwersytecie Warszawskim. Informatyka była wówczas działem matematyki i opierała się przede wszystkim na nauce układania algorytmów. Jej rocznik był zresztą pierwszym, który mógł taką specjalizację wybrać. –Komputera w ogóle nie oglądaliśmy! Na początku czwartego roku mieliśmy zapowiedziane zebranie na ósmym piętrze Pałacu Kultury i Nauki, gdzie znajdował się duński komputer GIER (produkowany w Danii w latach 1958 – 1961 przede wszystkim na potrzeby akademickie – przyp. autorki) o pamięci całkowitej 4kb. To była pierwsza okazja na naszych studiach, żeby go w końcu zobaczyć. A ja jak na złość tego dnia się spóźniłam i nie zobaczyłam! – mówi Hanna. Przyszły jednak lata 70., era pożyczek gierkowskich. Udało się kupić dla UW lepszy sprzęt od Amerykanów. Studenci zaczęli uczyć się programowania. –Pisaliśmy na maszynach do pisania, z których wychodziły różowe tasiemki z dziurkami. Każda dziurka odpowiadała 1 bitowi. Jak się człowiek pomylił, oczywiście musiał to robić od nowa. To była tortura! Później wyznaczona do tego osoba zabierała napisane przez studentów programy do pokoju z komputerem i tam sprawdzała, czy działają. Jeśli nie działały, następnego dnia studenci dostawali listy z informacją, w którym miejscu popełnili błąd. Później w miejsce pasków weszły karty perforowane – na każdej z nich mogło być tylko 80 znaków, więc łatwiej było wyeliminować ewentualne pomyłki. – Gorzej, jak szłaś do komputera z pudełkiem kart i się potknęłaś, wszystko ci się wymieszało i musiałaś to układać od nowa! Tak wyglądały nasze relacje z komputerami w latach 70.

Mimo to Hanna i jej przyjaciółka Wiesia Bartol wciągnęły się w programowanie na tyle, że zdecydowały się zostać na uczelni. Na początku studiów doktoranckich zostały asystentkami doktorów Andrzeja Salwickiego i Antoniego Kreczmara. Jeszcze nie wiedziały, że pod ich kierunkiem zaczną wkrótce pracować nad pierwszym polskim obiektowym językiem programowania. –Na jakiejś konferencji w Związku Radzieckim Salwicki dostał dokumentację norweskiego języka Simula 67, przełożoną z angielskiego na rosyjski. Przywiózł ją do Warszawy na nasze seminarium i bardzo dumny z siebie powiedział: „Kto nam to przetłumaczy na polski i przedstawi?”. Padło na mnie i Wiesię. Sto stron po rosyjsku o całkiem nowych dla nas zjawiskach: klasach, dziedziczeniu itd. Zbliżały się święta, a Salwicki dał nam czas do stycznia. – wspomina Hanna. Dlaczego, żeby pozyskać materiały o norweskim języku programowania, trzeba było uciekać się do takich podstępów? Tuż po wojnie zaczął funkcjonować CoCom, czyli Komitet Koordynacyjny Wielostronnej Kontroli Eksportu. Należało do niego 17 państw (Europa Zachodnia, USA, Japonia, Australia), które dysponowały najbardziej zaawansowanymi technologiami. Pilnowały tego, aby kraje Bloku Wschodniego nie dostały tych technologii w swoje ręce i nie wykorzystały ich choćby w celach wojskowych. Takie embargo formalnie obowiązywało do 1995 r., ale – jak przekonał się na własnej skórze zespół profesora Salwickiego – od pośredników można było (oczywiście dużo drożej) kupić wszystko. Właśnie tak do ekipy z Uniwersytetu Warszawskiego trafiła rosyjska wersja dokumentacji Simuli 67, którą Hanna razem z przyjaciółką miała przełożyć na polski. Kiedy z przyszłym mężem pojechała na Sylwestra w Tatry, siedziała z nosem w papierach. –Mówił do mnie: „Zostaw to na chwilę, chodźmy w góry”, a ja mu na to: „Nie, nie, ja to muszę skończyć”.

Praca dziewczyn polegała nie tylko na tym, żeby przełożyć tekst na polski. Musiały też sprawdzić, czy opisane w nim mechanizmy rzeczywiście działają, czyli de facto na własną rękę zacząć pracę nad językiem programowania. Na szczęście na jedynym komputerze na UW był kompilator Simuli 67, więc miały na czym ćwiczyć: –Zastanawiałam się nawet, czy nie robimy czegoś w rodzaju „głuchego telefonu”, bo dokumentacja, która trafiła do nas, była wcześniej tłumaczona z angielskiego na rosyjski. Jak dobre było to tłumaczenie? Trudno powiedzieć. Ale kiedy zaczęłyśmy wykładać Simulę przed resztą grupy, wszyscy się w niej zakochali. Ta miłość nie ominęła Hanny i Wiesi, które doktoryzowały się z Simuli 67, a w 1980 r. wydały książkę o niej. Było to jedyne polskojęzyczne źródło wiedzy o tym języku.

O autorkach już wcześniej zrobiło się głośno w całej Europie Wschodniej. W 1976 r. dostały zaproszenie na Uniwersytet Humboldta, gdzie miały przybliżyć studentom z NRD nowinkę z Norwegii. Tym razem była okazja poszlifować angielski: –Ledwie zipałyśmy z tym angielskim! A w dodatku to były czasy sprzed PowerPointa, więc robiłyśmy „prezentację” na kartkach. – mówi Hanna. – Potem ci studenci przyjechali w ramach wymiany do Warszawy. Patrzymy, a tu dwudziestu dwóch chłopa w tych skórzanych tyrolskich spodenkach! Musiałyśmy nie tylko dla nich wykładać, ale jeszcze organizować im czas po zajęciach. Do tej pory pamiętam, jak się wstydziłyśmy tych ich portek, kiedy zabrałyśmy ich do kina „Atlantic”.

 

Dwa lata później Andrzej Salwicki i Antoni Kreczmar wpadli na pomysł, żeby – w oparciu o Simulę 67 – stworzyć własny język programowania. Miał umożliwiać realizowanie na komputerze kilku procesów naraz w taki sposób, żeby jeden z tych procesów przyspieszał, kiedy inny zwalniał, co pozwalało symulować, że zachodzą w tym samym czasie. Do współbieżności doszły obsługa wyjątków oraz klasy i dziedziczenie klas. Przez to, że konstrukcja języka była jak na owe czasy skomplikowana, trzeba było jeszcze rozwiązać problem „zarządzania pamięcią” maszyny, na której się w nim pracowało – i wszystkimi tymi zagadnieniami zajął się kilkunastoosobowy zespół Salwickiego i Kreczmara.

Twórcy Loglanu o zaletach tego języka na materiale filmowym z 1986 r.

Dziewczyny dostały w nim zresztą szereg odpowiedzialnych zadań. Hanna i Wiesia odpowiadały za tłumaczenie dokumentacji Simuli 67, ich młodsza koleżanka Danuta Szczepańska współtworzyła kompilator Loglanu. Jak wspominają byłe studentki, mocną stroną grupy było to, że nie było w niej równych i równiejszych – ambitne projekty były przyznawane „z rozdzielnika”. Jednocześnie Salwickiego i Kreczmara moje rozmówczynie opisują jako barwny duet: ten pierwszy miał być genialnym wizjonerem, który nie najlepiej radził sobie z przekazywaniem swoich pomysłów innym, i tu z pomocą przychodził mu lepiej zorganizowany, poukładany kolega… Obaj dbali o integrację także poza uczelnią: programiści spotykali się na domowych imprezach przy winie czy wspólnie jeździli w góry. Ostatni taki „zlot” Andrzej Salwicki zorganizował zresztą przed dwoma laty.

Czy tym projektem interesowała się partia? Do 1986 r., kiedy szefowie zespołu po ukończonej już pracy nad Loganem dostali nagrodę od państwa, nie było takich sygnałów. -Może dlatego, że robiliśmy rzeczy, których nikt poza nami nie rozumiał. – mówi Hanna. Jednak to właśnie polityka, według niej, przeszkodziła w rozwijaniu ich projektu.

Kiedy wybuchł stan wojenny, komputer Mera, którego używał zespół Loglanu, znajdował się w Pałacu Kultury i Nauki. Hanna przyjechała tam z samego rana 14. grudnia. Przy wejściu było pełno żołnierzy, stały armatki wodne i czołgi. Udało jej się uprosić wojskowych, żeby pozwolili jej skorzystać z bocznych drzwi. –Z czasem pojawiły się kolejne osoby z naszej ekipy. Siedzieliśmy i myśleliśmy, co zrobić, przecież wyłączyli telefony, komputer też mogą nam odłączyć. Dlatego razem z Danutą Szczepańską pozwoliły sobie na akt dywersji. Wyniosły z Pałacu dyski Mery,   na których zapisany był kompilator i cała dokumentacja Loglanu. Miały pół metra szerokości, więc łatwo nie było: –Znaleźliśmy jakieś foliowe torby i w nich zanieśliśmy je do mojego mieszkania na Ochocie. Leżały tam ładnych kilka miesięcy.

Przez ten czas zespół się spotykał, ale praca nad Loglanem utknęła: –Przede wszystkim rozmawialiśmy o polityce. Wytraciliśmy impet. Nic dziwnego, że – kiedy do młodych programistów zaczęły spływać propozycje pracy z zagranicy, wielu z nich zdecydowało się wyjechać. Kiedy wybuchł stan wojenny, Hanna była o krok od wyjazdu do Meksyku. Na kontakcie z ramach Polservice (polscy specjaliści byli wypożyczani na kontrakty za granicą z „błogosławieństwem” państwa, które otrzymywało część ich dochodów; korzystali z tego inżynierowie, lekarze, ale też np. artyści) pracował tam jej mąż – informatyk po Politechnice Warszawskiej, który miał za sobą kursy obsługi i naprawy nowego typu komputerów amerykańskiej firmy DataPoint z ekranami. Tacy fachowcy byli rozchwytywani; o niego upomniał się właśnie Meksyk. Hanna razem z czteroletnią wówczas córeczką mogła od razu pojechać z nim jako żona, ale chciała najpierw obronić doktorat: –Zorganizowałam wszystko tak, żeby na święta Bożego Narodzenia dołączyć do męża. Wystarałam się w Polservice o prawo do wyjazdu. 4. grudnia się obroniłam. 6. grudnia zrobiłam imprezę pożegnalną dla kolegów z uczelni i wystąpiłam o roczny bezpłatny urlop. Bilet lotniczy miałam na 16.grudnia… Trzy dni wcześniej stało się jasne, że wyjazd trzeba będzie odsunąć na nie wiadomo kiedy. Telefony milczały, więc nie mogła nawet powiadomić męża, że wojsko zablokowało dworce i lotniska… Oktabowie skomunikowali się dopiero po kilku miesiącach. Wtedy ustalili, że on zostanie za oceanem, dopóki sytuacja w Polsce będzie niepewna. Później na krótko wrócił, ale wtedy byli już z Hanną zdecydowani na wspólne życie w Meksyku.

Udało się w 1983 r., gdy Wydział Matematyki UW podpisał umowę o wymianie profesorów z zagranicznymi uczelniami. Oktaba wystarała się o roczny kontrakt na Uniwersytecie Narodowym w Mexico City. –Spędziłam tam dwa lata, po czym władze UW poinformowały mnie, że nie będą dłużej przedłużały mi bezpłatnego urlopu. – przyznaje ze śmiechem.

Pierwsze lata na nowej uczelni to był powrót do przeszłości. Hanna prowadziła wykłady o… Simuli 67. W Meksyku była jedyną specjalistką od tego języka. Z biegiem lat zainteresowała się projektowaniem systemów i tą ścieżką poszła jako wykładowczyni programowania. Być może poprzestałaby na karierze naukowej, gdyby znowu nie zadecydowała za nią historia. Tym razem w postaci… pluskwy milenijnej. –Pod koniec lat 90. meksykański IBM zaczął kupować małe firmy software’owe, żeby sprawdzić, czy ich systemy będą prawidłowo działały w 2000 r., i pomóc im w razie ewentualnych problemów. Moja dobra koleżanka została zatrudniona do wdrażania w tych małych firmach norm jakościowych i poprosiła mnie o pomoc. Szybko stwierdziłyśmy, że dobrze byłoby opracować nowe standardy, bo to, co dobre dla „gigantów”, nie zawsze odpowiada potrzebom „maluchów”. W 1999 r., kiedy ich działalnością interesowało się już wiele firm spoza programu, Oktaba z trojgiem współpracowników założyła Asociación Mexicana para la Calidad de la Ingeniería Software (Meksykański Związek na Rzecz Jakości Inżynierii Software’owej). Spółki-członkowie dzieliły się doświadczeniami i wspólnie szukały rozwiązań swoich problemów. W 2002 r. do pracy nad standardami skrojonymi na potrzeby małego biznesu software’owego zaprosiło Hannę i inne osoby z kierownictwa Związku ministerstwo gospodarki: – MoProSoft powstał jako zbiór norm dotyczących nie tylko samej produkcji oprogramowania, ale przede wszystkim organizacji pracy, zarządzania ludźmi i zasobami. – tłumaczy Hanna. W Meksyku zostało wydanych już kilka edycji tego zbioru norm. Ostatnia, przy której zgodziła się pracować Oktaba, powstała w zeszłym roku. MoProSoft został wtedy w całości opublikowany jako standard ISO/IEC 29110 dla małych organizacji softwarowych.

 

Hanna Oktaba z Oscaro Floresem, prezesem firmy Magnabyte, pierwszej, która wdrożyła standard MoProSoft, źródło: Twitter.com

Do komercyjnego programowania Hanny nie ciągnęło nigdy. –Lubię przekazywać wiedzę! Kiedy widzę, jak ktoś uczy się czegoś ode mnie i potem tę wiedzę wdraża, to jest dla mnie największa satysfakcja. – tłumaczy. Dlatego tzw. „sabaticos”, czyli odpowiednik „dziekanki” dla wykładowców, zawsze spędza w małych firmach, którym pomaga wdrażać standardy jakości. Cieszy ją, że w wielu z nich spotyka swoich dawnych studentów. Z niektórymi trochę się droczy: –Pamiętam, jak mi taki młody człowiek zameldował na Twitterze, że jest nowy fantastyczny język programowania Rust, który „zmiecie C z powierzchni ziemi”. Zaintrygowana pytam: „To co ten język takiego ma?”. On mi pisze o różnych rzeczach, a ja mu na to: „E tam, to już było w Smalltalku w 1985 r.”.

Kobiety w branży technologicznej wspiera nie tylko występując przed młodymi członkiniami Chicas en TI. Swoją Asociación też stworzyła z „samymi babami”: –Na czterech założycieli były trzy kobiety. Może dlatego, że my, nawet gdy kochamy technologie, częściej myślimy o bezpieczeństwie, zarządzaniu zespołem czy organizacji pracy? Mężczyźni są raczej zafascynowani technologiami samymi w sobie. Brzmi to trochę proroczo, jeśli chodzi o ścieżki, jakimi poszły inne dziewczyny z zespołu Loglanu. Ale to już temat na inną opowieść.

Karolina Wasielewska

Pracuję w radiu i od czasu do czasu w prasie. Lubię: jesień, książki Lema, sporty przeróżne, koty, niespieszne pichcenie w wolne dni, czerwone wino, wesołe miasteczka, historie o superbohaterach, czasami Beastie Boys, a czasami Dianę Krall. Nie lubię: upałów, agresji, gotowania w pośpiechu i wielu innych rzeczy, których nie lubię, więc nie chcę nawet o nich pisać.