W damskim kręgu o HTML

Od czasu, gdy prowadzę bloga, byłam brana za a) programistkę b) aspirującą programistkę c) programistkę-amatorkę, bo po cholerę komuś innemu miałoby się chcieć pisać na takie tematy. Ale kto mnie poznał, wie, że do tej pory mój związek z programowaniem był raczej platoniczny 🙂 Długo poprzestawałam na nieśmiałych próbach wydawania poleceń rudemu kotu na Scratchu i udziale w meet-upach z pozycji szydercy z dyktafonem, aż w końcu wiosną postanowiłam: dobra, zabierzmy się za to, jak trzeba.

Zaczęłam leniwie przeglądać ofertę kursów front-endowych, kiedy nagle się okazało, że w tym samym czasie czekają mnie przeprowadzka i zmiana pracy. Plan „zaczęcia czegoś” przesunął się na wakacje, i tak wczoraj stanęłam przed drzwiami warszawskiego HubHub, żeby wziąć udział w pierwszym spotkaniu z serii Koło Programistek Miejskich: Summer Front-end Starter Kit.

Poważnie obawiałam się średniej wieku. Bo jako blogerka non stop rozmawiam z kobietami, których CV można by obdzielić z pięć osób i żadna by się nie nudziła, a potem słyszę od nich: „Wiesz, ja mam JUŻ 25 lat”. Na szczęście na miejscu okazało się, że nie jestem jedyną trzydziestką dopiero co oderwaną od etatowej pracy/dzieci. Bez zerkania w metrykę, rozpoznać nas można po tym, że na hasło „Jest świeżo zaparzona kawa”, krokiem zombie zmierzamy do kuchni.

Sam HubHub oferuje nie tylko kawę, ale też hamaki i poduchy. My zainstalowałyśmy się przy długim stole w końcu korytarza, żeby każda mogła znaleźć miejsce na laptop i nieodzowny po całym dniu kubek kawy.

-Wszyscy jesteśmy dziewczynkami. – tymi słowami przywitał się z nami prowadzący kurs Damian Rogulski. To w nawiązaniu do organizujących warsztaty Girls Code Fun, znanych z kursów dla nieco młodszych adeptek programowania. A przy okazji: co to jest programowanie?

Niby każda coś wie, ale jak to na pierwszych zajęciach, siedzimy cicho. W końcu jedna z nas, żeby rozładować atmosferę, rzuca: „Ludzie w swetrach”. Uśmiecham się pod nosem, bo tyle razy słyszałam od moich rozmówczyń, że typowych „swetrów” już nie ma. -No, chyba że w back-endzie! – zastrzega front-endowiec Damian. Widać jednak, że nie jest „ultrasem”, który zaraz zacznie dowodzić wyższości front-endu nad back-endem. To raczej bohater jednej z tych inspirujących historii o ludziach, którzy pewnego dnia zostawili wszystko i zajęli się programowaniem. Jeszcze trzy lata temu bez przekonania pracował w banku. Jego drobna złośliwostka służy przejściu do kolejnego pytania: no dobra, to jak zdefiniować front-end i back-end?

Wcześniej to ja trafiam w definicję programowania, mówiąc, że to sposób na rozwiązywanie problemów. Nie jest to pewnie coś, na co sama bym nie wpadła, ale brutalna prawda jest taka, że cytuję Lindę Liukas. Co do terminów front-end i back-end, kluczymy wokół „wizualnej części aplikacji” i „głębokiego programowania”, co Damian podsumowuje: -To by oznaczało, że front-endowiec nie jest programistą?

Kiedy trochę nam już wstyd, spieszy z wyjaśnieniem, że to w sumie prawda. Jeszcze nie programował, gdy dostał pierwszą robotę we front-endzie, i to otwiera kolejną część dyskusji, czyli: dlaczego właściwie zaczniemy od nauki HTML? No bo ani to język programowania, ani nawet porządny algorytm.

Obecność kaktusa obok tych lektur, rozumiem, że nieprzypadkowa?

Z doświadczenia ze skromnymi próbami kodowania na blogu (te wszystkie akapity, odstępy, centrowania) wiem, jakie to ekscytujące, kiedy pierwszy raz widzi się na ekranie efekt swoich działań. Ja tu sobie coś napisałam, i proszę, robi się elegancki marginesik albo osadza się filmik, aż miło popatrzeć. Jeśli ktoś chce sobie zafundować ten zachwyt nowicjusza, HTML jest narzędziem idealnym. Dlatego nie odczuwam ani odrobiny zażenowania, że nie wywalam fortuny na kurs programowania wahadłowców, tylko oswajam się z czymś nowym, idąc po linii nieco mniejszego oporu. Życie analogowe dostarcza mi wystarczającej liczby wyzwań, żebym chciała przynajmniej w stosunku do kodowania przyjąć filozofię slow.

Odpalamy sobie zatem edytor Brackets i tworzymy w nim pierwszą stronę z dowolnie wybranym tekstem. Damian cierpliwie tłumaczy nam kolejne polecenia i podpowiada materiały na Youtube, dzięki którym możemy dowiedzieć się więcej. Padam ofiarą typowej sytuacji, kiedy tak skupiasz się na rzeczach nowych i trudnych, że wykładasz się na banałach. „Ale gdzie się zgadzam na korzystanie z udogodnień?” – pytam, gdy odpalamy na chwilę Microsoft Visual Studio i zakładamy na nim konta. Koleżanka obok pokazuje mi na stronie, poniżej miejsca, gdzie przed chwilą wprowadziłam swoje dane, link, który nie pozostawia żadnych niedopowiedzeń: „Skorzystaj z udogodnień”. Chwilę później mam kłopot na samym Brackets, bo kiedy wszystkie dziewczyny podziwiają już swoje pierwsze strony internetowe (z hasłem: „Cześć! Nazywam się…” i zdjęciem królika, bo grupa nie mogła zdecydować, czy woli psy, czy koty), moja pozostaje pusta. Dlaczego? Bo nie zachowałam napisanego tekstu. „To się zapisuje. Control S” – mówi Damian i jestem pełna podziwu, że nie słyszę w jego głosie ironii. Przykro mi, wypaczyło mnie Google Docs i programy do redagowania newsów w radiu wyposażone w sympatyczną funkcję autosave.

A potem jest już totalne szaleństwo: na naszych stronach pojawiają się headline’y, różne czcionki, kolory. Brackets podpowiada to, co chcemy napisać, z czego skrupulatnie skorzystam zaraz po przyjściu do domu (i przekonuję się boleśnie, że wstawienie pliku audio to już temat co najmniej na następne zajęcia). Kiedy pierwsze rzeczy nam wychodzą, w sali słychać pomruki zadowolenia. „Z dzieciakiem się w to pobawię” – mówi jedna z kawopijczyń.

Rozstajemy się w fenomenalnych nastrojach. Nie wiem, kiedy minęły te dwie godziny. Jadę autem i śpiewam na cały głos „In the air tonight” Phila Collinsa, i może to naprawdę jest piosenka o kimś, kto nie pomógł tonącemu facetowi, ale dla mnie staje się hymnem mojej pierwszej lekcji programowania. Tak, czuję w powietrzu, że nauczę się czegoś nowego!

A w domu szybko przypominam sobie ostrzeżenie Damiana, że to, co z automatu wychodzi nam na zajęciach, przy pracy w pojedynkę może być już bardziej skomplikowane. Rzeczywiście, beztrosko nie zapisuję nowej strony w osobnym folderze i edytor w ogóle nie traktuje mojego tekstu, jakby był w HTML. Potem zapominam o średniku i kolor czcionki nie chce się zmienić na wybrany. Zaciskam zęby i robię to od nowa. W pamięci ciągle mam słowa Damiana, że nawet jeśli zobaczymy, jak ktoś robi coś fajnego na youtube i wydaje nam się to banalne, musimy sto razy powtórzyć to same, żeby się „zautomatyzowało”. Coś jak nauka jazdy samochodem. „Słuchaaaaj – mówię do mężczyzny mojego życia, który wtajemniczał mnie w HTML na potrzeby bloga. – A dlaczego ja nie mogę wrzucić swojego zdjęcia z folderu?”. „Bo ono powinno być w tym samym folderze, co twoja strona. – mówi Seweryn i nawet mi tłumaczy, dlaczego, ale po trzech zdaniach po prostu przyswajam: OK, ten sam folder albo śmierć. Słyszałam to już na zajęciach, ale jakoś nie ogarnęłam, najpewniej podekscytowana czymś, co właśnie mi się udało zrobić. W powiewie samozadowolenia tworzę nową stronę, która w tytule ma jedno z moich ulubionych słów w języku polskim („Plugastwo”) i jest na niej trochę niecenzuralnego tekstu na wściekle niebieskim tle oraz zdjęcie Gal Gadot jako Wonder Woman wyciągającej miecz (motywacja to podstawa). Nie ma pliku audio, który mnie pokonał. Ale przede mną kolejne spotkanie z dziewczynami i Damianem w przyszłym tygodniu. Razem damy radę… No chyba, że w pierwszy od dawna wolny weekend dojdę do wniosku, że jednak nie odpuszczę, dowiem się, sprawdzę, upoluję i przyniosę jeszcze ciepłego trupa tej mp-trójki w zębach na następne zajęcia.

Karolina Wasielewska

Pracuję w radiu i od czasu do czasu w prasie. Lubię: jesień, książki Lema, sporty przeróżne, koty, niespieszne pichcenie w wolne dni, czerwone wino, wesołe miasteczka, historie o superbohaterach, czasami Beastie Boys, a czasami Dianę Krall. Nie lubię: upałów, agresji, gotowania w pośpiechu i wielu innych rzeczy, których nie lubię, więc nie chcę nawet o nich pisać.