ONE TEŻ. Historia Alainy i Whitney

fot.cbc.ca

Przypadek Harveya Weinsteina pociągnął za sobą dyskusję o skali molestowania seksualnego w pracy i akcję ujawniania takich przypadków w mediach społecznościowych (hashtag #metoo przy wyznaniach kobiet, które były molestowane, oraz #itwasme – przy historiach mężczyzn, którzy przyznają się do molestowania i przepraszają za nie). Czy jednak kogokolwiek zdziwił? Nie od dziś osobom o znaczącym wpływie na karierę innych (częściej są to mężczyźni) zdarza się popadać w „kompleks Boga” i wychodzić z założenia, że ludzie, którzy są jakoś od nich zależni służbowo (częściej są to kobiety), należą do nich „w całości”. Nie od dziś wiadomo, że w molestowaniu seksualnym w najmniejszym stopniu chodzi o seks, a w największym – o zademonstrowanie władzy nad kimś. Dlatego wiele takich sytuacji miało miejsce w zdominowanej przez mężczyzn branży technologicznej.

Afery w Uberze czy Tinderze były relacjonowane w mediach, ale nie odbiły się takim echem, jak „harassment story” z udziałem Weinsteina. Owszem, żadna z poszkodowanych nie wpadła na pomysł akcji w social media. Dodatkowo w sprawie z Hollywood przewijają się głośne nazwiska (Angelina Jolie, Gwyneth Paltrow czy Cara Delevigne są jednak bardziej znane niż największe nawet technologiczne celebrytki). Jednak schemat działania sprawcy i tuszowania jego postępków przez lata wydaje się podobny.

Kiedy Susan Fowler, która pracowała dla Ubera w 2015 i 2016 r., ujawniła na swoim blogu, że przełożony składał jej propozycje seksualne, firma wszczęła zewnętrzne śledztwo w sprawie molestowania pracowników. Na specjalną infolinię spłynęło 215 skarg, w ponad stu przypadkach wszczęto postępowania, w końcu zwolniono dwadzieścia osób, w tym, jak władze Ubera podkreślały w oficjalnych komunikatach, „menedżerów wysokiego szczebla”. Kiedy kryzys wydawał się zażegnany, swoje historie opowiedziały inne pracownice firmy lub kobiety, które miały z nią kontakt. Leslie Miley, programistka, która odrzuciła ofertę z Ubera, bo już wtoku rekrutacji nie spodobała jej się panująca tam kultura pracy, powiedziała „Guardianowi”: „Jak to się dzieje, że kiedy tyle osób zgłasza, że padły ofiarami molestowania seksualnego, firma musi zatrudnić kogoś z zewnątrz, żeby uporał się z tym problemem? Co robił przez cały ten czas jej własny dział HR?”.

Być może nic nie wiedział, choć to mało prawdopodobne, by ofiary molestowania szły ze swoimi historiami do mediów, zanim podjęły próbę załatwienia sprawy wewnątrz firmy. Być może było tak, jak w dużej agencji, gdzie pracowała specjalistka od digital marketingu, Alaina Shearer. Założycielka organizacji Women in Digital opowiada w wywiadach o szefie, który ją molestował, a potem „uprzejmie” poprosił w mailu (!), żeby nikomu o tym nie mówiła. Mimo to powiadomiła HR. Reakcji początkowo nie było, a później przełożony, który ją molestował, polecił jej przenieść się do innego działu. Być może kadry wiedziały o „zwyczajach” tego menedżera, ale ich pracownicy to również osoby mu podległe, które mogą bać się o swoje stołki. W takich sytuacjach szukanie rozwiązania na zewnątrz to często jedyne wyjście i być może Uber postanowił zagrać w tej sprawie w otwarte karty. Inaczej, niż firma, z której ostatecznie odeszła Shearer, żeby założyć własny biznes. „W mojej historii nie ma nic wyjątkowego. – mówiła na jednym z meet-upów swojej organizacji. – Oprócz tego, że mogę ją opowiedzieć. Jestem swoim własnym szefem i mogę mówić, co mi się podoba”.

Alaina Shearer, for. Cement Marketing

To „oczywista oczywistość”. Dopóki ktoś może zniszczyć naszą karierę (a Weinstein mógł w Hollywood zrobić wszystko), raczej nie wystąpimy przeciwko niemu. Shearer udało się stworzyć własną agencję Cement Marketing i osiągnąć sukces, ale ten nie jest pisany każdemu. W Hollywood działają setki małych studiów producenckich, być może stworzonych przez ludzi, którzy też mieli dosyć niezmiennego od dziesięcioleci „układu sił”, ale ich możliwości są skromne w porównaniu z The Weinstein Company.

Podobne przykłady znajdziemy w branży technologicznej. Whitney Wolfe, jedna ze współzałożycielek Tindera, stoi dziś na czele firmy Bumble, producenta aplikacji mobilnej, która ułatwia kobietom wykonanie pierwszego kroku w relacjach z mężczyznami. Istniejąca od dwóch lat apka ma 18 mln użytkowników, więc nadal daleko jej do wyniku Tindera (50 mln). Druga firma Wolfe stała się jednak bezpieczną przystanią dla niej i innych dziewczyn zainteresowanych pracą w działce nowych technologii, ale w środowisku wolnym od dyskryminacji. Wolfe odeszła z Tindera po tym, jak wytoczyła jednemu z kolegów proces o molestowanie seksualne, co spotkało się z falą seksistowskich komentarzy w mediach społecznościowych. Pojawiły się sugestie, że jej wkład w projekt był niewielki, bo przecież „baby się do tego nie nadają”, a oskarżenia o nadużycia seksualne miały być „zasłoną dymną” dla jej niekompetencji. Głośna sprawa w sądzie zakończyła się ugodą, ale skłoniła Wolfe do podjęcia radykalnych kroków. 80 proc. zatrudnionych w Bumble to kobiety. Wszelkie przejawy seksizmu spotykają się w firmie ze zdecydowaną reakcją; głośno było choćby o zablokowaniu użytkownika, który twierdził, że jedna z dziewczyn nawiązała z nim kontakt dla pieniędzy. Na blogu Bumble pojawił się wtedy wpis: „Będziemy nadal pracowały nad tworzeniem świata, w którym tacy mało ogarnięci, mizoginiczni chłoptasie jak ty odejdą do lamusa”.

Whitney Wolfe, fot. Daily Mail

Ostro? Tak. Ale, jak głosi jedno z haseł polskiego Czarnego Protestu, „grzeczne już byłyśmy”. Może tylko radykalizm, nawet trochę pokazowy, może coś zmienić w sytuacji, gdy kobiety nadal są w wielu firmach technologicznych uważane za „gorszy sort”. Również tam, gdzie oficjalna polityka kierownictwa to przyklaskiwanie różnorodności. W przypadku Google niesławny „manifest” Jamesa Damore’a z lipca pokazał, że, mimo starań, jakie spółka podejmuje w walce z dyskryminacją, sposób myślenia pojedynczych pracowników nadal bywa szokująco „wykopowy”. Już w kolejnym miesiącu otworzyła się puszka Pandory: 60 byłych lub obecnych pracownic Google deklarowało, że rozważa pozwanie firmy do sądu właśnie w związku z seksistowskimi praktykami. Pozostaje odrobina satysfakcji, że populistyczne wypociny Damore’a spełniły rolę odwrotną od zamierzonej: ośmieliły kobiety, które dotąd cierpiały w milczeniu, do opowiedzenia swoich historii.

Mniej więcej w tym samym czasie wyszły na jaw występki Dave’a McClure’a, znanego inwestora z Doliny Krzemowej. Miał składać niestosowne propozycje przedsiębiorczyniom, które chciały skorzystać z dofinansowania jego firmy 500 Startups. Pierwsza opowiedziała o tym Cheryl Sew Hoy. „Wszyscy bagatelizowali to, co mnie spotkało. Słyszałam od różnych ludzi: wiesz, Dave po prostu taki jest. Doszłam do wniosku, że muszę zmienić sposób patrzenia na ten problem, dla siebie, ale też dla innych kobiet” – mówiła później mediom. Dziwnie przypomina to casus Weinsteina, który też miał „po prostu taki być”. I też nie była to tajemnica! Żarty z jego „lepkich rąk” robił sobie nawet Seth McFarlane na rozdaniu Oscarów, z kolei w 2005 r. (!) Courtney Love, zapytana o radę dla młodych aktorek, powiedziała wprost: „Jeśli Harvey Weinstein zaprosi cię na imprezę do Four Seasons, nie idź”.

Punktów wspólnych między tymi historiami jest więcej. McClure, kiedy w atmosferze skandalu odchodził z 500 Startups, tłumaczył się podobnie jak Weinstein: „Jestem zboczeńcem. Przepraszam” – napisał na blogu. Obaj panowie sugerują zatem, że to, jak się zachowywali, było silniejsze od nich. Gdybyśmy byli na tyle naiwni, żeby w to uwierzyć, należałoby ich zapytać, dlaczego zatem nigdy nie pchali się z rękami do kobiet o wyższej od nich pozycji zawodowej. W końcu komuś, kto się nie kontroluje, powinno być wszystko jedno.

Ale nie jest! Molestowanie seksualne to sposób na pokazanie komuś, „gdzie jego miejsce”. Pokazują to dobitnie nie tylko głośne przypadki zza oceanu, ale też doświadczenia dziewczyn z polskiego środowiska startupowego. Nie przytoczę nazwisk, ale słyszałam opowieści o potężnych inwestorach, którzy, owszem, udzielą wsparcia młodej firmie, jeśli jest założycielka „będzie miła”. Jeden z nich potraktował jako zgodę na seks fakt, że kobieta, z którą spotkał się w interesach, przyszła do jego gabinetu (a gdzie niby miała przyjść, skoro tam byli umówieni?). Czy byłoby inaczej, gdyby kobiet w branży technologicznej, a zwłaszcza na decyzyjnych stanowiskach, było więcej? Na pewno, i są czynione wysiłki w tym kierunku. To jednak wymaga czasu. Jak kobiety, które ten problem dotknął, próbują rozbroić tę bombę tu i teraz?

Whitney Wolfe nie bez powodu uznała, że warto stworzyć aplikację randkową, w której to kobieta rozdaje karty. Nie chodzi tylko o sprawy uczuciowe. Jesteśmy nauczone, żeby nie przejawiać inicjatywy także w szkole czy w pracy. W efekcie, możesz być najzdolniejsza i najlepiej przygotowana, ale gdy wchodzisz do pokoju, gdzie siedzą sami faceci, tracisz pewność siebie” – tłumaczyła „Guardianowi”. Można to rozumieć tak, że – jeśli mamy być traktowane jak równoprawne partnerki w pracy i w związkach – polityka walki z dyskryminacją musi być prowadzona na obu tych frontach. Wolfe wie, o czym mówi, bądź co bądź na jej karierze zawodowej zaważyło to, że ktoś potraktował ją jak obiekt seksualny.

Z kolei Alaina Shearer przyjęła w swojej organizacji Women in Digital dwie zasady, które mają powodować „uzdrowienie” relacji biznesowych (najpierw między należącymi do WiD kobietami, żeby później mogły wykorzystać to doświadczenie na otwartym rynku). Po pierwsze, jawność zarobków. Dużo trudniej jest wykorzystać przeciwko komuś argument służbowej podległości, jeśli wiemy, ile ta osoba zarabia i na jakich warunkach jest zatrudniona. W Polsce też mówi się już o tym, że pora skończyć z „zarobkowym tabu”, choćby po to, żeby zniwelować różnicę płac między kobietami i mężczyznami na tych samych stanowiskach. Po drugie, w WiD obowiązuje reguła, że za jedną służbową przysługę wyświadcza się drugą, np. ja pomagam tobie w uzyskaniu dofinansowania projektu, a ty pomagasz mi nawiązać cenne kontakty w interesującej mnie branży. Dzięki temu wszelkie „długi wdzięczności” regulowane są możliwie szybko i zawsze na gruncie zawodowym. Wniosek wydaje się oczywisty: chodzi o to, żeby kobiety w miejscu zatrudnienia były traktowane tak, jak ich koledzy, i doceniane (lub nie) TYLKO za swoje kompetencje i umiejętności.

Oczywiście, zmiana kultury pracy nie ochroni nas przed głupimi zaczepkami na ulicy czy „przypadkowym” obmacaniem w tramwaju. Nie zmniejszy też liczby Weinsteinów czy McClureów, przekonanych o swojej nieograniczonej władzy i nietykalności. Jednak promowanie dobrych praktyk – nawet tylko w kobiecej firmie czy organizacji i w nieco „przesadzonej” formie – wzmocni nas w walce o nasze prawa i ośmieli do mówienia wprost o nadużyciach. Tylko w ten sposób da się uniknąć kolejnych „zmów milczenia”. Bo akcja #metoo pokazała, że jest wiele kobiet i wielu mężczyzn gotowych potępić sprawcę i stanąć po stronie ofiar (pewnie również w działach HR). Taką samą rolę pełni w dłuższej perspektywie kultura pracy oparta na wzajemnym szacunku, otwartości i zasadzie zerowej tolerancji dla szefów z „kompleksem Boga”. Przy obecnym rynku pracy pracownika i setkach kobiecych organizacji, zwłaszcza w branży technologicznej, może nadal nie jest to bułka z masłem, ale ten cel wydaje się łatwiej osiągalny, niż kiedykolwiek wcześniej. Tylko warto pamiętać, że siedzenie cicho i robienie dobrej miny do złej gry nic nie da. „Grzeczne już byłyśmy”.

Karolina Wasielewska

Pracuję w radiu i od czasu do czasu w prasie. Lubię: jesień, książki Lema, sporty przeróżne, koty, niespieszne pichcenie w wolne dni, czerwone wino, wesołe miasteczka, historie o superbohaterach, czasami Beastie Boys, a czasami Dianę Krall. Nie lubię: upałów, agresji, gotowania w pośpiechu i wielu innych rzeczy, których nie lubię, więc nie chcę nawet o nich pisać.