Apki na złość kobietom

źródło: naturalcycyles.com

Twórcy apki Natural Cycles mają problem. Reklamują swój produkt jako „jedyną certyfikowaną aplikację antykoncepcyjną w Europie”. Właśnie pozwało ich 37 użytkowniczek, które zaszły w nieplanowaną ciążę!

Sąd nie będzie miał łatwego zadania. Współtwórca apki Raoul Scherwitzl powiedział „Business Insiderowi”, że nie jest zdziwiony, bo Natural Cycles działa prawidłowo tylko wtedy, gdy kobieta spełni szereg warunków. Apka wylicza jej dni płodne i niepłodne, przy czym użytkowniczka musi codziennie mierzyć temperaturę ciała, mieć regularne cykle i „przewidywalne życie seksualne”, co w praktyce oznacza stałego partnera. Trudno stwierdzić, czy 37 Szwedek, które pozwały twórców aplikacji, przestrzegało tych zasad.

Z drugiej strony, jedyne badanie potwierdzające skuteczność Natural Cycles zostało wykonane na zlecenie jej producenta. Wynika z niego, że w ciążę zaszło 7 kobiet na 100 w grupie 4000 użytkowniczek między 18. a 45. rokiem życia. Przy czym, jak twierdzi Scherwitzl, korzystały z aplikacji w „typowy sposób”, a więc nie zawsze trzymały się rekomendowanych zasad.

Problem w tym, że aplikacja tylko w drobnych szczegółach różni się od tzw. kalendarzyka, polecanego jako „naturalna metoda antykoncepcji”. Według tego samego badania dla Natural Cycles, on zawodzi w aż 24 przypadkach na 100. Dlatego też wielu ekspertów ostrożnie sugeruje, że apka „jest metodą antykoncepcyjną, ale niezbyt skuteczną. Opiera się na przewidywalności kobiecego cyklu, a on rzadko jest przewidywalny. Do wahań prowadzą tak drobne czynniki, jak stres w pracy czy przeziębienie” – wyjaśnia Jonathan Schaffir, doktor ginekologii z Uniwersytetu Stanowego Ohio, w rozmowie z portalem Yahoo! Lifestyle.

W tym samym artykule wypowiadają się przedstawiciele innych aplikacji tego typu, jak Daysy czy Kindara. Ci pierwsi powiedzieli, że informują użytkowniczki, kiedy przypadają ich dni płodne, ale nie podpowiadają im, co mają zrobić z tą informacją (podczas gdy Natural Cycles wyświetla „czerwone światło” na znak, że lepiej danego dnia nie uprawiać seksu; „zielone światło” oznacza z kolei, że ryzyka ciąży teoretycznie nie ma). Drudzy stwierdzili, że większość ich klientów to osoby, które starają się o dziecko i używają Kindary w zgoła innym celu: żeby ustalić, kiedy może dojść do zapłodnienia.

Cała ta awantura wydaje się nieco dziwna z perspektywy kogoś, kto nigdy nie stosował tzw. naturalnych metod antykoncepcji, bo wielokrotnie spotkał się z opiniami, że to w rzeczywistości loteria. Prawda jest jednak taka, że jakaś firma stworzyła apkę, której skuteczność jest nie do udowodnienia przed sądem (znacie dziewczynę, która mierzy temperaturę przy 5 bezstronnych świadkach albo informuje ich, że zamierza uprawiać seks, choć zobaczyła w smartfonie „czerwone światło”?). Zarabia zatem na zaufaniu użytkowniczek, choć nie jest w stanie zagwarantować im, że jej produkt zadziała. Dla mnie – to zwyczajny szwindel.

Nie jedyny, o jakim dowiadujemy się z początkiem tego roku. Styczeń upływa pod znakiem „aplikacji, których lepiej nie ściągać”. Może chodzi o to, że w mobilnym świecie trudno wymyślić coś oryginalnego? Pytanie tylko, czy trzeba iść w stronę rozwiązań do tego stopnia wydumanych, że mogą być szkodliwe?

Przy całym moim poparciu dla akcji #metoo, jednym z jej najbardziej zadziwiających odprysków jest apka LegalFling. Pozwala ona podpisać wiążący prawnie kontrakt (!) z partnerem seksualnym, w którym deklarujemy, co jesteśmy gotowe zrobić w łóżku, a na co się nie godzimy. Do skorzystania z niej możemy zaprosić znajomego lub nieznajomego z WhatsAppa czy Messengera, a następnie umówić się z nim na określone warunki (aplikacja pyta m.in. o BDSM czy zgodę na filmowanie w czasie seksu).

źródło: https://legalfling.io/

Nie mam nic przeciwko temu, żeby ludzie sypiali ze sobą bez zobowiązań. Odstręcza mnie jednak idea „zamawiania” seksu, jakby był latte z odtłuszczonym mlekiem w kawiarni. Ale to moja opinia. Być może w USA, gdzie są akademiki, w których przez zbliżeniem trzeba wyrazić na piśmie „entuzjastyczną zgodę”, takie pomysły nie budzą zastrzeżeń. Być może osoby, które mają problem z mówieniem „nie”, ucieszą się, że ktoś im to ułatwił. Każdemu według potrzeb. Tylko że są również obiektywne powody, dla których korzystanie z LegalFling jest co najmniej ryzykowne. Prawnicy, z którymi rozmawiał NewsHub, nie gwarantują, że spisana w aplikacji umowa będzie stanowić dowód przed sądem. Ponadto, ich sprzeciw budzi to, jak twórcy aplikacji „rozwiązali” problem naruszenia zasad umowy (przypomnijmy, to się fachowo nazywa gwałt). Otóż ktoś, kto nie będzie trzymał się ustaleń, uiści… karną opłatę! Jak ujmują to eksperci z tekstu w Newshub, „to bardzo nieudana próba zadośćuczynienia za potencjalne przestępstwo na drodze cywilnej”. Przestępców sądzi się w oparciu o kodeks karny. Cywilny – reguluje zasady ubiegania się o odszkodowania. To uniwersalna reguła w całej zachodniej kulturze prawnej. Dlatego LegalFling, choć zabrzmi to radykalnie, proponuje coś w rodzaju ryzykownej prostytucji. Ktoś zrobił ci coś, na co nie wyraziłaś zgody? Jaka szkoda! Dostaniesz kasę, ok?

Opisane przeze mnie aplikacje nie są pierwszymi, których twórcy próbują wyciągnąć od nas pieniądze, nie oferując w zamian nic pewnego. Czym innym jest jednak przepłacić za ciuchy dla awatara z gry mobilnej, a czym innym – zajść w niechcianą ciążę czy zostać zgwałconym. To przerażające, że ktoś żeruje w ten sposób na kobietach, gdy ostatni rok  przyniósł tak wiele pozytywnych zmian choćby w postaci wspomnianej już akcji #metoo i jej kontynuacji Time’s Up! W imię walki z nadużyciami proponuje nam się udział w projektach, których skutkiem są… kolejne nadużycia. Oczywiście, mamy wolny rynek. Szkoda tylko, że nikt nie myśli o kobietach, które nie są na tyle pewne siebie, żeby w krytycznej sytuacji nie chwycić się pierwszego pozornie wiarygodnego rozwiązania. Albo o tych, dla których „certyfikat europejski” czy „wiążąca prawnie umowa” to gwarant wiarygodności, choć za tymi terminami nie kryje się nic konkretnego. Nie dajmy się zwieść i… poczekajmy na technologie, które rzeczywiście będą nam służyły, a nie tylko wysługiwały się modnymi prokobiecymi hasłami, bezradnie rozkładając ręce w razie bardziej niż prawdopodobnej wpadki.

Karolina Wasielewska

Pracuję w radiu i od czasu do czasu w prasie. Lubię: jesień, książki Lema, sporty przeróżne, koty, niespieszne pichcenie w wolne dni, czerwone wino, wesołe miasteczka, historie o superbohaterach, czasami Beastie Boys, a czasami Dianę Krall. Nie lubię: upałów, agresji, gotowania w pośpiechu i wielu innych rzeczy, których nie lubię, więc nie chcę nawet o nich pisać.