Kaśka Marchocka pisze o sobie: „Jest Dyrektorem Operacyjnym w jednym z wrocławskich software house’ów, samodzielną z wyboru mamą 3 letniego AS-a i fanką sportów ekstremalnych. Jest też DDA, która wygrała z patologią”. Tak, to wszystko da się upchnąć w jednym życiorysie.
Przede wszystkim, od zawsze wiedziała, że musi poradzić sobie sama. – Nie miałam normalnego dzieciństwa. Miałam takie, że dość szybko nauczyłam się dwóch rzeczy: po pierwsze, nikt ci nie da nic za darmo, po drugie – trzeba dać szansę innym ludziom, nawet jeśli do tej pory cię gnoili. Jej ojciec miał szansę być Kapitanem Żeglugi Śródlądowej, ale, jak ujmuje to Kaśka, „odpłynął w wódkę”. Została tylko z mamą, wylądowały w mieszkaniu komunalnym we wrocławskim Śródmieściu: – Jeden pokój, kuchnia, toaleta na klatce, a zamiast wanny – metalowa balia. Do tego piec ogrzewany węglem, który trzeba było nosić z piwnicy, pięć pięter do góry. Mama pracowała na dwa etaty, a Kaśka chorowała. Najpierw były problemy z układem oddechowym, potem z nerkami, w końcu jedno i drugie osłabiło odporność organizmu. – Złapałam wirusa brodawki płaskiej, co oszpeciło mnie na lata. – wspomina Kaśka. Rówieśnicy dokuczali jej z powodu wyglądu, więc długo nie miała przyjaciół. To w temacie „gnojenia”. A co do “nic za darmo”, do pierwszej pracy poszła w wieku 13 lat. Sprzedawała krzyżówki, żeby zarobić na rower i bluzę Fruit of The Loom.
Mama nie ustawała w próbach wyleczenia jej. Udało się na chwilę przed tym, jak poszła do liceum: – Do tego czasu najchętniej spędzałam czas, siedząc na parapecie w kuchni i patrząc przez okno, a jedyną bliską mi osobą była mama. – opowiada. – W liceum okazało się, że trzeba mieć na komputer, piwo i glany. Musiałam iść do normalnej pracy. Kiedy już nie różniła się wyglądem od rówieśników, nieco otworzyła się na ludzi i chciała z nimi pracować. Dlatego zaczęła robić badania dla GfK Polonia. – Jeździłam na szkolenia do Warszawy, potem sama zaczęłam szkolić innych. Wtedy zdecydowałam, że praca z ludźmi tak mi się podoba, że będę studiować psychologię w SWPS. A na to znów trzeba było zarobić. Rzuciła się w wir pracy. W międzyczasie pokłóciła się z mamą i zamieszkała z ówczesnym chłopakiem. Na naukę zabrakło czasu. – Nie zdałam z matematyki, musiałam powtarzać klasę. W międzyczasie przeniosłam się do Warszawy, żeby robić badania z „centrali”, i tam poszłam do liceum, żeby zdać maturę.
Już w czasie studiów, nadal w ramach pracy dla GfK, zaczęła zajmować się badaniem reakcji na reklamy. Wciągnęło ją to i uznała, że przyszłość jest jednak w branży reklamowej. Był rok 2005 i na rynku pojawiły się pierwsze agencje interaktywne, które tym różniły się od tradycyjnych, że wykorzystywały nowe technologie i nieśmiało testowały rozwiązania dziś znane nam jako social media. Kaśce udało się dostać do jednej z nich. Kierowała portalem społecznościowym FreshCommerce, który służył do prowadzenia badań fokusowych na najmłodszych konsumentach. Ale już wtedy patrzyła w stronę spółki-matki, której udało się pozyskać ważnego klienta – sieć telefonii komórkowej P4, czyli dzisiejszy Play. Zespół Kaśki, jako ten młody i technologicznie “oblatany”, został zaangażowany do kampanii, która miała wprowadzić markę na rynek. – To był ogromny skok do przodu, ale z czasem zespół nam się posypał, a ja przeszłam do “matki”. Robiłam kampanie dla gigantów, przede wszystkim banków, sporo się przy tym uczyłam i biznesowo ciągle “rosłam”. Ale po sześciu latach pracy… miałam 27 lat i byłam totalnie wypalona.
To były czasy, gdy nikomu nie wydawało się niestosowne, że szef dzwonił do pracownika w środku nocy. Życzenie klienta było dla agencji rozkazem, nawet jeśli wymagało kilkunastu godzin z rzędu za biurkiem. W Warszawie odczuwało się to bardziej, niż gdziekolwiek indziej. – W tym czasie posypał mi się kilkuletni związek, a mama, z którą nadal byłam skłócona, zaczęła chorować. Uznałam, że może nie jest między nami idealnie, ale ona była przy mnie, gdy byłam chora, i jestem jej to winna. Mimo że w Warszawie Kaśka miała otwarte drzwi do agencji interaktywnych, wszystko to przyspieszyło decyzję o jej powrocie do Wrocławia.
Podkreśla, że już wtedy miała intuicję do trendów na rynku. Szukając dla siebie nowego zajęcia w rodzinnym mieście, zainteresowała się UX. „Wsiąkła” na branżowym meet-upie World Usability Days, gdzie poznała ludzi z Janmedia, agencji swojego ówczesnego UX-owego guru Tomasza Karwatki. Chciała z nimi pracować, więc wzięła udział w rekrutacji do działu sprzedaży i marketingu, choć tym niespecjalnie chciała się już zajmować: – Kiedy mnie zatrudnili, Karwatki już tam nie było. Byłam zniesmaczona! – żartuje Kaśka. – Ale dostałam coś w zamian: Janmedia chciało przede wszystkim sprzedawać e-commerce i miało do tego całkiem potężny „silnik” w postaci dedykowanego rozwiązania. Wciągnęły mnie technologie stricte informatyczne. Ucząc się nowych rzeczy, a w międzyczasie „robiąc swoje”, w ciągu pierwszych trzech miesięcy po rozpoczęciu pracy sprzedała projekt za 100 tys. zł. Od tej pory jej pozycja w spółce była ugruntowana, tylko że zadania kreatywne już jej nie bawiły. – Tyle że brakowało mi jeszcze wiedzy, żeby całkiem się od tego odciąć. W dodatku byłam nowa we Wrocławiu, bez rodziny, kiedy wszyscy moi znajomi na miejscu mieli już dzieci.
Przełom przyszedł pewnego wieczora, gdy na Antywebie przeczytała o Geek Girls Carrots. Wtedy działał tylko warszawski oddział. – Pomyślałam: super, zrobię to we Wrocławiu! Poznam ludzi, sama będę mieć większą motywację do nauki nowych rzeczy. Po dwóch tygodniach rozmów z Kamilą Sidor zorganizowała pierwszy meet-up. Żeby uczestniczki i ona sama poczuły się pewniej, wprowadziła limit miejsc i zaaranżowała spotkanie przy okrągłym stole, a jednocześnie do promocji wydarzenia udało jej się zaangażować znanych znajomych z branży technologicznej. Wśród nich pozyskała też pierwszych prelegentów. – Dziewczyny, które wtedy przyszły, mówiły przede wszystkim o sobie, swojej pracy i oczekiwaniach wobec GGC. – opowiada Kaśka. – Potem były kolejne, bardziej liczne meet-upy, a po roku „karoty” spotykały się w 12 miastach Polski. Oczywiście, to był pomysł Kamili Sidor, ale często słyszałam pytanie, czy nazwa nie wzięła się przypadkiem od mojego nazwiska. Kaśka uważa, że to właśnie działanie w GGC dało jej wszystko, co wtedy było dla niej ważne: wiedzę, kontakty, przyjaciół i poczucie własnej wartości. Wszystko to sprawiło, że zdecydowała się na pracę w produkcji software’u.
Pomógł networking. – Na szkoleniu z komunikacji poznałam dewelopera, który, razem z pięcioma kolegami, założył własną firmę. W pewnym momencie im się to rozrosło i nagle zrozumieli, że potrzebują kogoś od komunikacji, budowania zespołu, rekrutacji i innych rzeczy z zakresu “zarządzania miękkiego”. Zaprzyjaźniliśmy się, z jednym z nich zaczęłam pływać na wake’u, i w końcu zaproponowali to mnie. To był dla niej okres intensywnej nauki. Próbowała nawet zostać programistką: – Próbowałam i szło mi całkiem nieźle, ale to nie jest moja bajka w sensie psychologicznym. Ja funkcjonuję najlepiej w kontakcie z ludźmi i wtedy, kiedy mogę realizować różne “zajawki” w tym samym czasie. Dlatego w Cohesivie zajęła się organizacją biura i komunikacji. Dostała biurko w pokoju zarządu i z czasem… została tam sama. – Szefem był fenomenalny programista, który jednak nie czuł się najlepiej w zarządzaniu i wrócił do “kodzenia”.
Cohesiva przestała istnieć na chwilę przed jej urlopem macierzyńskim. A ona już w momencie, gdy dowiedziała się o ciąży, zdecydowała, że wychowywać dziecko będzie sama. Ze świeżo założoną działalnością gospodarczą, musiała odprowadzać 3,5 tys. zł składki, żeby w ogóle dostawać jakieś pieniądze na macierzyńskim. – Miałam pomysł na startup i chętnego wspólnika. Brakowało nam tylko dewelopera. Kiedy już urodziłam, jedna z “karotek” zaproponowała mi wspólny wypad na urlop z naszymi dziećmi i jej facetem. On był programistą w Avrze, która robiła niesamowity software, ale wizerunkowo była do tyłu. Na czysto koleżeńskich zasadach oceniła jedną z prezentacji firmy, pomogła też „dźwignąć” jej nieco siermiężną stronę internetową. Z czasem została konsultantem, a dziś ma stanowisko Dyrektora Operacyjnego, czyli zajmuje się przede wszystkim komunikacją i zarządzeniem oraz rekrutowaniem nowych pracowników.
Success story? Tak, ale nie dlatego, że Kaśka jest w rzeczywistości Wonder Woman, której wszystko się udaje: – Muszę dzielić swój czas między pracę, opiekę nad synem, który ma zdiagnozowany autyzm, i opiekę nad mamą. Zwariowałabym, gdybym przy tym nie robiła pewnych rzeczy tylko dla siebie. Dlatego w pracy nauczyła się nie myśleć o sprawach prywatnych. Jeśli nie wyrobi się ze sprowadzeniem “młodemu” rehabilitanta do domu – trudno, zajęć tego dnia nie ma. Meet-upy dla znajomych z IT organizuje na zaprzyjaźnionym torze do jazdy (myśli o zrobieniu papierów kierowcy rajdowego), dzięki czemu ma i networking, i chwilę na swoje hobby.
Tak ma od dzieciństwa. Przed prześladującymi ją rówieśnikami uciekała na basen i w grę nauki na pianinie. Jednocześnie powtarzała sobie, że jej dokuczają, bo zwyczajnie nie rozumieją jej sytuacji. Dzięki temu nie straciła wiary w ludzi i może dziś robić to, co robi: – Nie byłabym tam, gdzie jestem gdyby nie upór, konsekwencja, umiejętność obserwacji, zrozumienie dla własnych i cudzych słabości, a co za tym idzie – umiejętność wybaczania, również tym, którzy wytykali mnie palcami i nigdy nie zrozumieli. Jestem też wdzięczna wszystkim, który mi pomogli. – wylicza Kaśka. Według niej, ważne są też odwaga i cierpliwość, dokładnie w takiej kombinacji: – Bo z życia trzeba odważnie brać! Na efekty trzeba czasem długo czekać, ale to się opłaca.
A na koniec – złota zasada „WYLUZUJ”. – Pamiętasz ten rower, na który zarabiałam w pierwszej w życiu pracy? Dwa tygodnie po tym, jak go kupiłam, ktoś mi go podprowadził z klatki schodowej. I wiesz co? Wtedy zrozumiałam, że zawsze coś może pójść nie tak, jak planowałam, i że to nie jest koniec świata. Dlatego, choć w pracy stara się uczyć wszystkiego, co może jej być potrzebne, i śledzić trendy, kiedy przytrafia jej się porażka – zwalnia tempo i próbuje innej metody. Mimo to, zwłaszcza na meet-upach, dopada ją czasami bardzo, niestety, typowa dla kobiet myśl: a może jednak to wszystko za mało i nie tak? – Słuchasz tych wszystkich nadludzi i myślisz sobie: “A ty co? Kiedy osiągniesz to, co oni?”. Na szczęście, szybko pojawia się drugi głos: “Zaraz, zaraz, Marchocka. Ty też zrobiłaś sporo, może innych rzeczy i inaczej, ale nie masz się czego wstydzić”. Wiem, że nie jestem doskonała. Ale jestem dumna z tego, o co sama zawalczyłam i co dzisiaj mam. Nawet jeśli nie jest idealnie – odpuszczam świadomie.