Odzyskać atom dla społeczeństwa

Kiedy poznałam dr Annę Veronikę Wendland, miała na sobie kolorową włóczkową czapkę z frędzlami po bokach i okulary w zielonych oprawkach. Jej szeroki uśmiech sprawia, że w tej uznanej naukowczyni i pionierce w swoim fachu jest coś niezwykle ciepłego.

Siedzę jeszcze w pracy – mówi Anna Vero i w oku kamery miga mi wysoki, biały sufit oraz półki pełne książek i dokumentów w statecznej niemieckiej instytucji – Instytucie Herdera w Marburgu. To niezależny ośrodek badań historycznych nad Europą Środkowo-Wschodnią. Zajmuje się Polską, Czechami, Słowacją, Estonią, Łotwą i Litwą.

Chłopaki przez pandemię siedzą na nauce zdalnej. – mówi o swoich synach. Mają 15, 17 i 19 lat. – Mam dużo roboty, bo robię już redakcję pracy habilitacyjnej, wprowadzam ostatnie uzupełnienia i poprawki. W instytucie łatwiej mi się teraz skupić. 

Praca habilitacyjna Anny to budzące respekt opracowanie – rezultat dziesięciu lat badań. Zaprowadziła ją w miejsca, w które przed nią – zarówno dosłownie, jak i w przenośni – prawdopodobnie nigdy nie zawitała żadna filolożka czy historyczka.

Kiedy byłam dzieckiem, fascynowały mnie obiekty i konstrukcje przemysłowe – mówi Anna Vero. – Było w nich coś niesamowitego. Miałam na ścianach plakaty z platformami wiertniczymi i szybami naftowymi. Tata mi je kupował i przywoził z podróży.

Była dobra z nauk ścisłych, ale naukowo wolała zająć się ludźmi: językiem, historią i społeczeństwem. Ukrainą zainteresowała się trochę przez przypadek.

Dostałam stypendium na Sorbonie i wybierałam się do Paryża, kiedy przyszła też odpowiedź z Kijowa. – mówi. – To było krótko przed tym, jak upadł Związek Radziecki. Od 1989 r. można było się w miarę swobodnie przemieszczać między Wschodem i Zachodem. Pomyślałam, że pojadę do Kijowa, bo kto wie, ile taka sytuacja potrwa.

Tak powstała praca doktorska Anny.

Antyatomowa aktywistka jedzie do Czarnobyla

Dostałam za nią sporo nagród i wyróżnień – mówi. – Ale to był pot, krew i łzy, bo wybrałam temat, o którym ukraińscy historycy uparcie milczą, a sami Ukraińcy nie lubią go poruszać. Pisałam o tym, jak kształtowała się ukraińska tożsamość narodowa w Galicji Wschodniej na przełomie XIX i XX wieku. Bo ona kształtowała się jednocześnie w kontrze wobec Polaków będących klasą posiadaczy i w kontrze wobec zaborcy, czyli Cesarstwa Austro-Węgierskiego. W takich okolicznościach, nic dziwnego, że część działaczy ukraińskich doszła do wniosku, że ich naturalnymi sprzymierzeńcami są Rosjanie. 

– Czyli to Ukrainie zawdzięczasz swoją drugą naukową fascynację? – pytam.
Jak tak stawiasz to pytanie, to tak, zdecydowanie – Anna Vero nie ma wątpliwości. – Nie byłoby jej bez bezkresnych równin ukraińskiego Polesia i wycieczki do Czarnobyla. Pojechałam tam w zaledwie kilka lat po katastrofie, mając na koncie historię antyjądrowego aktywizmu w rodzinnych Niemczech. Stanęłam przed bramą i pomyślałam sobie, że ja to muszę zrozumieć – nie sam Czarnobyl, ale to, co dzieje się na tej niewypowiedzianej i dorozumianej płaszczyźnie przecięcia technologii i społeczeństwa.

– Zajęłaś się antropologią przemysłu.

Tak. – potwierdza Anna – Zajęłam się tą szarą strefą, o którą nikt nie pyta, a która z perspektywy czasu okazuje się absolutnie kluczowa. Czym był i jest atom dla Polesia? Dla Ukrainy? Jak je zmienił? W jakie procesy polityczno-społeczne się wpisał? I szerzej – czym był atom dla Europy Wschodniej, w tym dla byłej NRD? A czym jest teraz?

Przepraszam, pani z elektrowni?

Przyznaję się, że aż do teraz byłam przekonana, że Anna Vero pracuje w elektrowni jądrowej, a nauką zajmuje się dodatkowo. Moja rozmówczyni śmieje się i macha ręką.

Mnóstwo zatrudnionych w sporej liczbie elektrowni jądrowych w Niemczech i Ukrainie albo jest przekonanych, że tam pracuję, albo żartobliwie pyta, czemu nie zrobiłam papierów na operatorkę reaktora. Moja metoda badawcza pozwoliła mi zdobyć na ten temat ogromną wiedzę – mam nawet stos własnoręcznie wykonanych rysunków technicznych. Chciałam mieć pewność, że rozumiem działanie każdego elementu. Spędziłam w sterowniach różnych reaktorów długie miesiące, jak nie lata. Ta drobiazgowa znajomość procedur i rozwiązań technicznych była mi potrzebna, żeby po pierwsze dotrzeć do ludzi, a po drugie pójść dalej, od szczegółu do ogółu, i wyciągnąć odpowiednie wnioski.

– Czekaj, czekaj. Czyli ty jednak pracujesz w elektrowni jądrowej?

– No tak, pracowałam nawet w kilku! Na tym polega obserwacja uczestnicząca. Musiałam zostać częścią załogi, również po to, żeby minimalizować swój wpływ na wyniki prowadzonych badań. Nie bać się założyć kombinezonu i upaprać radioaktywną wodą, przejść dekontaminację, spocić przy wymianie paliwa, pogapić na niezwykły błękit promieniowania Czerenkowa. Musiałam zautomatyzować każdą czynność tak, jak inni pracownicy, żeby zrozumieć całość zachodzących procesów, dowiedzieć się, jak działa jądrowa kultura bezpieczeństwa, co wyraża używany w elektrowni żargon. Zwłaszcza, że to przecież są załogi albo w ogóle dwujęzyczne, albo ukraińskojęzyczne pracujące na rosyjskiej technologii. Oni się zresztą dziwili, że ja tak chętnie podejmuję się nudnych według nich zadań. Dla mnie one nie były nudne! Za każdym razem odkrywałam jakiś aspekt, na którym oni nie musieli się skupiać, bo nie po to tam przecież pracują.

– A twojej obecności się nie dziwili?

– Szybko przestali, choć oczywiście pojawiały się pytania, co w reaktorze robi kobieta. Zresztą zupełnie niewinne i zadawane z autentycznej ciekawości. W Ukrainie, w branży jądrowej pracuje mnóstwo kobiet, ale zazwyczaj zajmują się pracami biurowo-projektowymi, rzadziej – fizyczną, dobrze płatną pracą w samych reaktorach. Tłumaczyłam więc, że we Francji czy w Niemczech to nic niezwykłego. Reakcje najczęściej były zresztą bardzo przychylne. Większe problemy o seksistowskim wydźwięku miewam w Niemczech, jako uczestniczka debaty publicznej.

Bo jesteś jednoznacznie proatomowa – wzdycham jako posiadaczka „wielbicielki”, która obsesyjnie tropi mnie w internecie i zostawia w przypadkowych miejscach dość absurdalne oskarżenia pod moim adresem. – To temat, który niezwykle polaryzuje opinię publiczną, zwłaszcza w Niemczech, a poza tym, co kobieta może wiedzieć o energetyce, prawda?

Tylko że ja akurat sporo wiem, zwłaszcza o atomowej. Wiosną ukaże się moje opus magnum, praca habilitacyjna w postaci 700-stronicowego opracowania wyników dziesięciu lat badań nad energetyką jądrową w Europie Wschodniej. Dlatego, kiedy jeden twitterowicz zarzucił mi, że próbuję lansować się na nazwisku szanowanego naukowca, z którym wspólnie opublikowaliśmy niedawno artykuł, to… aaaaarrrrrggggggh.

I niby obie się śmiejemy, ale mało wesołości jest w tym śmiechu.

Ukraina zaskakująco proatomowa

– I co robisz z tą swoją wiedzą o energetyce jądrowej? – pytam.

Dzielę się nią! Publikuję. Właśnie dlatego, że udało mi się poznać i połączyć dwa światy, które w atomie się zbiegają: świat ludzkiej interakcji, języka i wyobraźni z kwestiami ściśle technicznymi. Tłumaczę język jednego z tych światów na język drugiego i z powrotem. Dzięki temu zrozumiałam, jak udało się zdemonizować” energetykę jądrową na Zachodzie: na poziomie społecznej wyobraźni została ustawiona w roli „innego” i „obcego”; niezrozumiałego, oderwanego od człowieka i natury, oddzielonego od niej ścianami z żelbetonu i płotem z napisem „wstęp wzbroniony”. Tymczasem za tymi ścianami i płotami nie dzieje się żadna magia, nie kryje żadna mroczna tajemnica. Ot, pod ścisłą kontrolą zachodzą tam pewne procesy fizykochemiczne, w wyniku których produkowana jest energia elektryczna. Trzeba ten proces przywrócić wyobraźni społecznej, dopiero wtedy ten konserwatywny w duchu antyatomizm jak u niemieckich i austriackich Zielonych będzie mógł się skończyć.

– Ale jak to „konserwatywny w duchu”? – pytam zdziwiona – Przecież ruchy typu Greenpeace i siły polityczne takie jak niemieccy Zieloni przedstawiają swoje działania jako ratunek dla przyszłości naszej planety?

– Oczywiście, że się tak przedstawiają, ale jako historyczka idei powiem ci tak: energetyka jądrowa gruntownie zmieniła krajobraz ukraińskiego Polesia. To bardzo długo był dziki teren o małej gęstości zaludnienia i niskim stopniu uprzemysłowienia. Bezkresne bagna i lasy, a wśród nich garstki ukraińskiego chłopstwa pracującego w polskich folwarkach. Przedwojenna Polska miała zresztą rozległe plany modernizacji tamtych terenów, ale na ich realizację zabrakło środków, a przede wszystkim czasu, bo nadszedł 1939. A potem na Polesie zawitali Sowieci, z całym bagażem swoich rządów. Mnóstwo poleskich bagien wówczas osuszono, zaczęły powstawać asfaltowe drogi i elektrownie jądrowe wymuszające rozwój infrastruktury i kształcenie lokalnych kadr. Region i jego profil w ciągu zaledwie jednego pokolenia zmieniły się nie do poznania.

To był cywilizacyjny skok, czego Ukraińcy są doskonale świadomi. Widać to wokół Chmielnickiej Elektrowni Jądrowej, która miała eksportować energię do Polski, widać wokół elektrowni w Równem, widać wokół Czarnobyla. – To była planowa modernizacja, wręcz wizjonerskie przekształcenie otoczenia tak, by lepiej służyło człowiekowi. Atom był ważnym, ale tylko jednym z wykorzystanych do tego celu narzędzi. – ciągnie dalej Anna Vero. –  Dokładnie tym w wyobraźni Ukraińców pozostał i to pomimo całego bagażu sowieckiej okupacji: brutalności reżimu wobec lokalnej ludności, masową inwigilacji i presji na sukces radzieckiej energetyki jądrowej, która skończyła się Czarnobylem.

Słucham, co mówi, i myślę o stanie polskiej debaty o tym okresie historii. Czasem potrzeba niemieckiej historyczki, która, nieuwikłana, może pewne rzeczy wypowiedzieć głośno i bez obaw, że zostanie oskarżona o stronniczość czy umniejszanie czyichś krzywd. Moja historia rodzinna, jak setki tysięcy innych w naszym kraju, też zawiera wątek wschodni. Znam dziki i bagienny krajobraz zachodnich skrawków Polesia czy równiny południowej części Podlasia i Lubelszczyzny, gdzie osób o tym samym nazwisku, co ja, jest więcej, niż w całej reszcie kraju.

Zaczynam rozumieć wyniki badań, jakie w 2015 roku przeprowadził Kijowski Międzynarodowy Instytut Socjologii we współpracy z ukraińskim biurem Fundacji Friedricha Eberta i ukraińskim Narodowym Centrum Ekologii. Wtedy byłam nimi zdumiona. Wynikało z nich, że 83 proc. badanych Ukraińców popiera energetykę jądrową jako jeden ze sposobów na produkcję prądu w kraju. 83 proc.! Pomimo Czarnobyla!

Atom kontra „powrót do natury”

Tymczasem w takiej Francji, która na atomie oparła swój rozwój gospodarczy i gdzie z tego powodu energia elektryczna pozostaje jedną z najtańszych w Europie, gdzie emisje CO2 z sektora energetyki są modelowo niskie i nikomu z powodu działania elektrowni jądrowych na przestrzeni całych dekad nie spadł włos z głowy, 53 proc. ankietowanych w 2018 roku było przeciw.

Zachodnioeuropejski ruch antyatomowy, którego jako młoda studentka byłam przecież częścią, to właśnie reakcja na modernistyczne myślenie o człowieku i naturze. – tłumaczy Anna Vero. – To pragnienie do powrotu do tego, co już było, choć tego, co było, już dawno przecież nie ma.

Anna Vero zawiesza głos i patrzy na mnie uważnie znad zielonych oprawek. Moja mina musi jej sugerować, że nie dałam się przekonać (choć jestem przekonana, po prostu przetwarzam jej słowa). Dlatego ciągnie dalej:

– Zobacz, kto stawiał elektrownie jądrowe w zachodnich Niemczech. Robiły to socjaldemokracje, bo chciały postępu, ale i równiejszego rozłożenia jego owoców w społeczeństwie. Potem, wraz z falą zwycięstw frakcji konserwatywnych w europejskich parlamentach, nastał zmierzch atomu w tej części kontynentu. Nie bez kozery zbiegło się to w czasie ze wzrostem znaczenia tej bardzo głęboko konserwatywnej opowieści o „powrocie do natury”. To przez nią, choć stoimy w obliczu katastrofy klimatycznej, niemieccy Zieloni przychylniej patrzą na rosyjski gaz niż na bezemisyjny atom! Jest w tym głęboka podejrzliwość wobec zdobyczy nauki. 

Chodzi tu zatem nie o konserwatyzm polityczny, tylko właśnie klimatyczny, który niekoniecznie idzie w parze z tym pierwszym.

– Myślisz, że energetykę jądrową w Niemczech da się jeszcze uratować? – pytam, bo wiem, jak głęboko jest w tę kwestię zaangażowana. Poznałyśmy się na proteście przeciwko przedwczesnemu zamknięciu elektrowni jądrowej w Philippsburgu. Anna utrzymuje bliski kontakt z najstarszą niemiecką organizacją proatomową Nuklearia. Między innymi dzięki niej, w 2011 roku w Niemczech pojawił się donośny głos sprzeciwu wobec ogłoszonego w 2011 roku „wyjścia z atomu”. Projekt zakładał oparcie energetyki na źródłach wytwórczych zależnych od pogody (słońce i wiatr), silnie wspieranych rosyjskim gazem ziemnym.

Nie wiem, czy się uda. Będziemy walczyć do końca. – wyznaje Anna Vero. – Być może na tym etapie okaże się to niemożliwe. Może ta katastrofa w postaci wyłączenia wszystkich niemieckich reaktorów musi się dokonać, żeby Niemcy otrząsnęły się z tego szaleństwa. Znam te obiekty, znam ich załogi. Wiem, jak bardzo są wyjątkowe w skali Europy, jeśli nie świata. Niemieckie elektrownie jądrowe to naprawdę cudeńka myśli technicznej. Tutaj nacisk społeczny na podnoszenie bezpieczeństwa był tak duży, że nasze obiekty mają dużo większe zakresy buforowe, niż gdziekolwiek indziej. Żal myśleć, że to wszystko będzie rzucone, niechby i tymczasowo, w kąt. 

– Wiesz – wtrącam – Ja jestem z kraju, gdzie do kosza wyrzucono pół gotowej elektrowni jądrowej…

Żarnowiec. – uśmiecha się Anna Vero – Czekaj, pokażę Ci coś. – podnosi palec w geście pomysłowego Dobromira i zaczyna szukać czegoś w grubym zeszycie z notatkami.

Patrz. – przystawia zeszyt do obiektywu kamery i moim oczom ukazuje się bardzo starannie wykonany rysunek techniczny. – To bloki 1 i 2 elektrowni w Równem w Ukrainie. Tak wyglądałaby Elektrownia Jądrowa Żarnowiec, gdyby ją dokończono.

Sama to rysowałaś?

Sama, sama. – śmieje się Anna Vero. – Po przerysowaniu i przeskalowaniu setek rzutów rozmaitych urządzeń z różnych elektrowni jądrowych to naprawdę nie było takie trudne. To byłby świetny obiekt, Żarnowiec. Pisałabym o nim na pewno!

Temat Żarnowca we mnie samej siedzi jak ogromna zadra. Byłam tam dwukrotnie i dwukrotnie zabierałam się do napisania tekstu o nim. W tym przypadku również splatają się wątki gospodarcze, społeczne i polityczne, i przez to, pomimo upływu 30 lat od decyzji rządu Tadeusza Mazowieckiego o zarzuceniu budowy, ciężko nawet zacząć porządkować materiał.

Ale ponieważ Żarnowca nie ma, skupiłam się na Ukrainie, Litwie i terenie byłej NRD. – ciągnie swoją opowieść Anna Vero. – W Ukrainie działają zresztą takie same reaktory, jakie miały stanąć w Żarnowcu, radzieckie WWER-440. Pracując w tamtejszych elektrowniach, jednocześnie prowadziłam badania historyczne. Interesowało mnie, jaka społeczność powstała wokół elektrowni jądrowej? Kto już tam mieszkał, a kto przybył i został? I po co? Co z tego wynikło? Jak to wyglądało w Równem? A wokół Chmielnickiej? Na przykładzie Europy Wschodniej, zwłaszcza Ukrainy, widać, gdzie leży klucz do przyszłości atomu.

Według Anny Vero, trzeba odczarować tę „inność” i „obcość”, tak, jak udało się to w Ukrainie. Tam ludzie rozumieją, skąd atom u nich się wziął i po co tam jest. Udało się też w Belgii, gdzie pomimo wieloletniej propagandy Zielonych ludzie są dumni ze swoich elektrowni Tihange i Doel. Tam wciąż żywa jest opowieść o technologii jądrowej jako prezencie od Amerykanów. Belgowie dostali ją w „podziękowaniu” za to, że dostarczyli kongijski uran do Projektu Manhattan i pomogli Aliantom wygrać drugą wojnę światową.

Kluczem, o którym mówi Anna Vero, będą więc odwołania do wyobraźni społecznej. I jeśli miałaby coś doradzić polskim władzom, to właśnie to, żeby taką opowieść zaczęły snuć już teraz.

Artykuł powstał w ramach współpracy z Departamentem Energii Jądrowej Ministerstwa Klimatu i Środowiska. 

Urszula Kuczyńska

Tłumaczka, nauczycielka, publicystka i vloggerka. Od lat zaangażowana społecznie i politycznie, głównie w kwestie klimatyczne i prawa kobiet. https://urszulakuczynska.wordpress.com/ https://www.youtube.com/channel/UCglr9TGnXoETkH9erdqQJDw?view_as=subscriber