Z Brittą Augustin z niemieckiego oddziału organizacji Mothers4Nuclear rozmawia Urszula Kuczyńska
– Ja zawsze byłam bardzo zaangażowana społecznie i politycznie – mówi Britta, zamykając za sobą drzwi do pokoju. Siada wygodnie przed kamerą w różowych spodniach dresowych i szarej bluzie z kapturem. – Przez lata działałam na lewicy, ale w pewnym momencie zorientowałam się, że z wieloma rzeczami na tej niemieckiej lewicy jest mi nie po drodze. Postanowiłam zrobić sobie przerwę i zająć się swoim życiem.
To życie toczy się teraz w niewielkim, bawarskim miasteczku pod Wurzburgiem. Jest w nim, między innymi, trójka dzieci. Jedno z nich – krótko po rozpoczęciu naszej rozmowy – przychodzi do Britty poskarżyć się na rodzeństwo. Britta przytula i pociesza, każe się nie przejmować i wraca do rozmowy ze mną.
– Mamy tu dzisiaj święto – tłumaczy – Wybiegałam się z nimi dzisiaj w ogródku, byliśmy na dłuższym spacerze w lesie. Przez pandemię spędzają teraz ze sobą mnóstwo czasu, więc ciągle się coś dzieje.
– Ma prawo! – śmieję się.
– No ma – śmieje się i Britta.
– A Ty chcesz jeszcze iść do szkoły uczyć takich gagatków!
Bo Britta wyznała mi, że właśnie kończy drugi kierunek studiów. Jest absolwentką informatyki, zrobiła z niej magistra a teraz uczy się, żeby podejść do egzaminu, dzięki któremu nabędzie uprawnienia pedagogiczne.
Atom w szkole
– Chcę, bardzo chcę – Britta poważnieje i patrzy na mnie dużymi, niebieskimi oczami – Chcę, bo uważam, że to bardzo ważne. Wiesz, że w niemieckich szkołach nie uczą na przykład o promieniowaniu? O naturalnej radioaktywności? Wiesz, jak łatwo społeczeństwu, które nie wie, że to normalnie występujące zjawisko, wmówić, że powinno się go bać?
Myślę sobie o tym, że w podstawach programowych dla polskich podstawówek też próżno szukać rzetelnej wiedzy o energetyce jądrowej, a jednak tego lęku nie udało zasiać się tak głęboko, jak w Niemczech. I to pomimo krążących w wielu polskich rodzinach opowieści i legend na temat Czarnobyla, czy zwyczajowego przypisywania mu wszelkich zdiagnozowanych zaburzeń funkcjonowania tarczycy.
– Jest coś nie tak w tym, jak uczymy fizyki, biologii, matematyki i chemii – mówi Britta – Jako społeczeństwa zaczęliśmy się nauki nie tylko bać, ale też ją odrzucać. Stała się czymś „obcym” i „nie naszym”. Częściowo właśnie przez to nie łączymy kropek.
– O jakich kropkach mówisz?
– O tych, które sprawiają, że deklaruje się jedno, a robi drugie. Ratujemy planetę, tak? Więc instalujemy wiatraki, instalujemy panele PV, tak?
– Tak. Wytwarzają energię elektryczną w sposób bezemisyjny, potrzebujemy ich.
– To nie ulega wątpliwości. Pytanie zawsze jest o koszty, w tym koszty ukryte. No więc z perspektywy Niemiec ratujemy planetę stawiając wiatraki i panele PV a żeby je postawić, w naszej okolicy całkiem niedawno pod topór poszedł ogromny kawał lasu. Ale kiedy rodzinna, działająca w naszym miasteczku firma poprosiła społeczność o pozwolenie na rozszerzenie działalności i oczyszczenie fragmentu terenu z krzewów i drzew, to rozkręcono całą kampanię przeciwko nim. Ostatecznie zorganizowano referendum, ludzie musieli wypowiedzieć się, czy są za, czy przeciw.
– I jaki był wynik?
– Jeden głos, rozumiesz? Jeden głos zdecydował, że nie dostali pozwolenia. W referendum wzięło udział jakieś 3000 osób, mniej więcej połowa mieszkańców. I jeden głos oznaczał, że firma rodzinna nie może się rozwijać, a jednocześnie kilka kilometrów dalej pod wyrąb poszedł ogromny kawał lasu, jakbyśmy ich mieli na tej planecie za dużo. A przecież gdyby nie irracjonalna decyzja o niemieckim wyjściu z atomu, ten las wciąż mógłby tam być. Mógłby żyć, produkować tlen. To jest dla mnie tragedia. Ja całe życie spędziłam w bliskości z naturą. Chodziłam po górach, uprawiałam wspinaczkę alpejską. Boję się, że moim dzieciom przyjdzie żyć nie tylko w brzydszym, ale i groźniejszym świecie. Że niszcząc te lasy i przyrodę okradamy je nie tylko z piękna, ale przede wszystkim z bezpieczeństwa, w tym z bezpieczeństwa klimatycznego.
Mamy, niekoniecznie dzieciate
– To dlatego postanowiłaś się ponownie zaangażować?
– Tak. Zrobiłam sobie dziesięć lat przerwy, więc nieco odpoczęłam od aktywizmu i stwierdziłam, że czas na powrót.
– Dziesięć lat?!
– No, dziesięć – śmieje się Britta. – Życie rodzinne okazało się absorbujące. Czasu wystarczyło tylko na aktywizm w internecie, gdzie z ogromną uwagą i ciekawością obserwowałam narodziny i rozwój niemieckiego skrzydła Partii Piratów. Pamiętam, że bardzo mi się spodobali, bo nie byli uwikłani w jałowe spory, w dyskusje o historycznych zaszłościach. Myśleli o przyszłości i mieli jej jasną wizję. Pomyślałam wtedy, te dziesięć lat temu, że jeśli kiedyś jeszcze mam się w coś angażować, poświęcać czas i energię to będzie to właśnie coś takiego, ruch na rzecz przyszłości.
– No, ale przecież atom w Niemczech to przeszłość – zauważam wiedząc, że Britta jest członkinią rodzącego się właśnie w Niemczech ruchu proatomowego – W 2022 macie wyłączyć ostatnie działające u siebie reaktory…
– To jest tragedia – Britta chowa twarz w dłoniach – Naprawdę. Tyle produkowanej w bezpieczny i przyjazny dla środowiska sposób energii elektrycznej, cała gałąź wiedzy i przemysłu idzie na zmarnowanie.
– To gdzie tu ta przyszłość, o której wspominasz? Której szukasz? I o którą chcesz zawalczyć?
– Och, na kilku poziomach. Byłaś z nami w Philippsburgu, prawda?
Byłam. Razem z całą grupą proatomowych działaczy klimatycznych z FOTA4Climate wybraliśmy się w grudniu 2019 roku na zorganizowaną przez niemieckich aktywistów demonstrację. Chcieliśmy zaprotestować przeciwko przedwczesnemu wyłączeniu drugiego reaktora w elektrowni jądrowej koło Philippsburga. Dwa reaktory tego obiektu, zajmujące raptem półtora hektara, produkowały bezemisyjnie tyle samo energii elektrycznej, co wszystkie wiatraki zainstalowane w Danii. Ale już nie produkują.
Przejechaliśmy półtora tysiąca kilometrów, żeby pod elektrownią napotkać całe grono antyatomowych działaczy związanych z Greenpeace i niemieckimi Zielonymi. A ci zorganizowali sobie pod bramą zamykanego obiektu święto. Z głośników leciał Bob Marley, powiewały flagi, serwowano ciasto i rozlewano szampana. Niemiecki ruch antyatomowy celebrował swoje zwycięstwo. Świętował wyrok wydany na bezpieczne i pracujące w podstawie systemu obiekty, dostarczające ogromną ilość taniej energii do niemieckiej sieci. Wciąż mam ten obrazek pod powiekami.
– Britta, to było tak strasznie, strasznie smutne!
– Rozumiem – Britta w wyrazie empatii ściąga brwi – Rozumiem, że z Twojej perspektywy to było smutne. Ale to trochę nie tak, Urszula. Myślisz, że ci ludzie się cieszyli?
– No, tak to wyglądało.
– A dla mnie jest ewidentne, że wcale nie. Tam nie było radości – Britta kręci głową – Uśmiechali się do obiektywu, kiedy widzieli, że robię zdjęcia, ale im nie było do śmiechu. Ja wśród tych ludzi spędziłam lata. Sprzeciw wobec energetyki jądrowej to było kluczowe przykazanie lewicowego katechizmu. Oni tam stali wiedząc, że to koniec. Że to już. I że nic dalej nie ma. Rozumiesz? To uczucie, kiedy jesteś o czymś święcie przekonany, robisz sobie z tego cel życia, nigdy nie kwestionujesz, działasz, i to się nagle dokonuje? Ta pustka, z którą musisz się zmierzyć. Myśl, że już można się rozejść. Zwłaszcza, że ci ludzie nie spodziewali się swojego zwycięstwa. Oni byli przerażeni, kiedy nas zobaczyli. A kiedy zorientowali się, że nas przybywa, i że zwolenników atomu, szykujących się na kolejną demonstrację, jest więcej, niż ich, wiesz, co wiedziałam w ich oczach? Lęk. Dotarło do nich, że należą do przeszłości. Bo to my jesteśmy przyszłością! To ja jestem częścią tego jednego procenta, który zapoczątkuje społeczną zmianę na tym polu.
– To dlatego dołączyłaś do ruchu Mothers 4 Nuclear?
– Między innymi. Od jakiegoś czasu było dla mnie jasne, że chcę się zaangażować na rzecz wspierania energetyki jądrowej w kontekście klimatycznym. Nuklearia, najstarsza taka organizacja w Niemczech, to jednak stowarzyszenie eksperckie. Na jednym z protestów spotkałam Iidę Ruishalme, Finkę mieszkającą w Szwajcarii, założycielkę europejskiego oddziału Mothers 4 Nuclear. Była na proteście ze swoimi dziewczynkami, jedną przebraną za smoka. I wiedziałam, że chcę z nią pracować, że to będzie to.
– A trzeba mieć dzieci, żeby się zapisać? – pytam z myślą o ewentualnej współpracy.
– W XXI wieku? Chyba żartujesz – śmieje się Britta – W XXI wieku jako kobiety matkujemy wielu osobom i sprawom, nie tylko własnym, biologicznym dzieciom. Macierzyństwo to coś więcej niż ich posiadanie, to symbol. Symbol troski o przyszłość, o to, jaki świat zostawimy tym, którzy przyjdą po nas. Tak to widzą dziewczyny z Diablo Canyon, amerykańskiej elektrowni jądrowej, które zapoczątkowały cały ruch. I ciężko się z tym nie zgodzić, sama tak to widzę.
– To też niezwykle potężny symbol, Britta!
– Oczywiście. Dlatego rośnie i ruch. Razem z Iidą pojawił się w Europie, jesteśmy już w Niemczech, Austrii i Szwajcarii i idziemy po więcej. Ruch zrobił się też bardzo aktywny w Azji a mnie wzrusza obserwowanie, jak można się różnić i jednocześnie mieć wspólny cel. W każdym regionie wybieramy inne hasła, inne gadżety, żeby zilustrować nasze przesłanie. Ostatnio na przykład wzruszyły mnie kobiety z Tajwanu, które w ramach światowej akcji Stand Up for Nuclear zorganizowały wydarzenia ubrane w śliczne różowe koszulki, z białymi misiami w rękach. Na misiach było ich logo. Może zainspirowały się niedźwiedziami polarnymi FOTA4Climate? A może po prostu, gdzieś tam po drugiej stronie globu miały to samo skojarzenie.
Tak zwane „Atomisie” stały się wizytówką i znakiem rozpoznawczym polskich aktywistów z tej organizacji. Na demonstracje i inne wydarzenia publiczne ubierają się w kostiumy polarnych misiów z oznaczeniami atomu uranu 235 na brzuszkach. Mają symbolizować konieczność ratowania niedźwiedzi polarnych przed utratą ich naturalnego środowiska – topnieniem lodów Arktyki i lodowców w wyniku globalnego ocieplenia. Częścią rozwiązania tego problemu jest właśnie energetyka jądrowa.
Ochrona środowiska, ale z głową
– Innymi słowy, Mothers 4 Nuclear postawiły na zestaw mocnych symboli – stwierdzam.
– Uważam, że najwyższy czas – mówi Britta – Bo wiesz, ja mam już trochę dość. Mieszkam w Niemczech i widzę, jak rosną ceny energii elektrycznej, jak zaczynają zdarzać się przerwy w dostawach prądu, jak znika przyroda. Przeraża mnie, jak głęboko ludzie wierzą w sprzedawane im bzdury. Trzeba zacząć mówić i pokazywać, jak bardzo kłamliwe, jak wewnętrznie sprzeczne są te opowieści naszych rodzimych Zielonych. A przede wszystkim – do jakich skutków prowadzą.
– Jak z tą wycinką lasu?
– Jak z tą wycinką lasu. Wiesz, niemiecka kultura ma bardzo, bardzo silny związek z przyrodą. Jak to więc możliwe, że ją dzisiaj tak bezmyślnie niszczy? To szaleństwo musi się skończyć.
– Wierzysz, że uda Wam się uratować te ostatnie niemieckie reaktory przed zamknięciem?
– Wiem, że na pewno będziemy walczyć o to do samego końca. Tylu wspaniałych ludzi już nas wsparło wypowiadając się publicznie przeciw ich zamknięciu! Ale mówiąc szczerze, to nie wiem, a raczej nie mam złudzeń, że nam się uda. Ale nie mam też wątpliwości, że przyjdzie moment, kiedy Niemcy do wykorzystania energii jądrowej wrócą. I to nie nastąpi teraz, bo do tego jest w Niemczech potrzebna przebudowa sceny politycznej, ale nastąpi.
– A kto tę zmianę może wymóc?
– Wiele czynników, w tym gospodarczych oraz my, jako społeczeństwo, w tym ruchy klimatyczne. To tam, do aktywistów klimatycznych właśnie, musi trafić nasz przekaz. Energetyka jądrowa to przecież nie tylko stabilne źródło bezemisyjnej energii. To też sposób na odciążenie przyrody i minimalizację naszej ingerencji w nią. I to jest dla mnie jako Niemki, nieodrodnej córy Schwarzwaldu, absolutnie kluczowe.
Żegnam się z Brittą, wiedząc, że kiedy tylko skończy się pandemia, to się spotkamy.
Artykuł powstał w ramach współpracy z Departamentem Energii Jądrowej Ministerstwa Klimatu i Środowiska.