– Kopertę z wynikami badań otworzyłam na schodach – mówi Magda – Omal z nich nie spadłam. Zosia miała wtedy niecały roczek.
Dzisiaj Zosia ma już ponad pięć lat. Z Magdą rozmawiam przez telefon, bo gdybyśmy umówiły się na Skype lub Zoom, córka nie dałaby jej dojść do słowa. – Nie wiem, co przyniosłaby najpierw, żeby ci pokazać. Naszą sędziwą Kicię czy cymbałki, które niedawno dostała w prezencie – śmieje się Magda.
Bo to nie jest kolejna trudna opowieść o ciężkiej chorobie. To jest historia o tym, jak nauczyliśmy się z niektórymi ciężkimi chorobami wygrywać. I że te zwycięstwa zapewnia nam nieoczekiwany sojusz medycyny z fizyką jądrową.
– Pamiętam, że jedną z pierwszych osób, do których wtedy zadzwoniłam, był mój wujek, chirurg starej daty w szpitalu powiatowym. I on mi powiedział: “Magda, spokojnie. Jak już mieć diagnozę onkologiczną, to dobrze mieć taką, jak ty – taką, która dotyczy tarczycy”.
Leczenie pod specjalnym nadzorem
Raka tarczycy rozpoznaje się dużo częściej, niż kiedyś, dzięki upowszechnieniu coraz dokładniejszych metod diagnostycznych. Chorobę udaje się też wyłapać w coraz wcześniejszym stadium, a to zwiększa szansę na jej pokonanie.
Nowotwory złośliwe tarczycy to zaledwie 1 proc. wszystkich diagnoz onkologicznych. Nadal, to aż 2500 rozpoznań rocznie! Częściej chorują kobiety. W przypadku raka brodawkowego tarczycy, na jednego dotkniętego nim pacjenta przypadają trzy pacjentki z taką samą diagnozą. Według Krajowego Rejestru Nowotworów 2011, złośliwy rak tarczycy to dziewiąty najczęściej diagnozowany nowotwór u kobiet.
– Moja lekarka wahała się, czy usuwać mi tylko jeden płat tarczycy, ten z guzem, czy całą. Nic nie wskazywało na to, aby ten drugi był zajęty – mówi Magda – Ostatecznie, wspólnie uznałyśmy, że lepiej iść na całość. To była dobra decyzja. Badanie histopatologiczne po operacji wykazało obecność zmian również w tym drugim, teoretycznie zdrowym płacie. A potem był jod.
A konkretnie – radiojod, promieniotwórczy izotop jodu o oznaczeniu chemicznym I 131. Dokładnie ten sam, którego obecności w powietrzu baliśmy się po awarii w elektrowni w Czarnobylu. Dlaczego dziś leczymy nim nowotwory?
– Radioaktywny izotop jodu koncentruje się w komórkach tarczycy. W leczeniu onkologicznym, służy do zniszczenia resztek tkanki, która została po interwencji chirurga – Magda cytuje słowa swojej lekarki.
To wyjaśnia, dlaczego w 1986 roku jego obecność w powietrzu uznano za zagrożenie dla zdrowia. Wtedy nie było wiadomo, czy poziom jodu 131 wzrośnie, czy spadnie. Nikt przecież nie wiedział, co się naprawdę wydarzyło za naszą wschodnią granicą, a działać trzeba było natychmiast.
Przeprowadzona wtedy akcja profilaktyczna miała za zadanie nasycić dziecięce tarczyce jodem tak, by nie przyjmowały radioaktywnego izotopu z powietrza. Z rekomendacji prof. Zbigniewa Jaworowskiego, milionom maluchów w Polsce podano wówczas płyn Lugola, czyli roztwór wodny jodu i jodku potasu – powszechnie stosowany w medycynie od połowy XIX wieku. Do dziś jest to największa w historii medycyny, zrealizowana w tak krótkim czasie akcja profilaktyczna.
Po fakcie okazała się jednak zbędna. Okazało się, że zagrożenie, jakie stwarzał przywiany z wiatrem znad Czarnobyla radioaktywny I 131, było praktycznie zerowe.
– Magda, a skąd był ten jod, który Ci podano? – dopytuję.
– No, z takiej ołowianej kapsuły – tłumaczy Magda i śmieje się, bo wie, że nie o to ją przecież pytam. – Nie mam pojęcia. Skąd?
Z podwarszawskiego Świerku. Prosto z reaktora jądrowego.
Zawsze mnie bawi, kiedy w dyskusjach o energetyce jądrowej pada zdanie, że „nikt nie chciałby mieszkać obok elektrowni jądrowej”. Tym, co ma budzić grozę, jest oczywiście obecność reaktora. Tymczasem, w sąsiedztwie działającego w Świerku reaktora mieszkają miliony Polaków i większość z nich nawet o tym nie wie.
Świerk leży pod Otwockiem. Od Pałacu Kultury i Nauki w Centrum Warszawy dzieli go ok. 32 kilometrów.
W 1958 roku uruchomiono tam pierwszy w Polsce reaktor badawczy w radzieckiej technologii WWR-S. Nazwano go EWA (od: eksperymentalny, wodny, atomowy). Działał bezawaryjnie do 1995 roku.
EWA służyła do tego samego celu, co jej następczyni, aktywna do dziś MARIA: produkowała izotopy promieniotwórcze na użytek medycyny i przemysłu. Przeprowadzano na niej badania naukowe z fizyki i inżynierii reaktorowej oraz energetyki jądrowej. Wychowała całe pokolenia polskich naukowców.
Uruchomiona w 1974 roku MARIA jest jednym z siedmiu na świecie reaktorów doświadczalno-produkcyjnych i oferuje szerszy wachlarz możliwości niż jej poprzedniczka. Imię dostała oczywiście po naszej noblistce Marii Skłodowskiej – Curie. Przed denominacją, na banknocie o nominale 20 000 zł znajdowały się wizerunki ich obu: portret polskiej uczonej i szkic reaktora ze Świerku.
MARIA działa jako część jednego z największych instytutów naukowych w Polsce – Narodowego Centrum Badań Jądrowych im. Andrzeja Sołtana. Od roku 2011, częścią NCBJ jest również Ośrodek Radioizotopów POLATOM – producent i dystrybutor preparatów izotopowych wykorzystywanych w medycynie, nauce, przemyśle i ochronie środowiska, w tym radioaktywnego I 131, który w ramach terapii onkologicznej przyjęła Magda.
– To było tak, że przyjęto nas kilkuosobową grupą na specjalny, zamknięty oddział szpitala. Wolno było wnieść ze sobą zapasy picia, owoce, coś do jedzenia, przy czym, o ile to możliwe – bez opakowań. Żeby nie produkować zbyt dużej ilości śmieci, które po napromienieniu („napromieniowanie” to określenie potoczne – przyp. autorki) muszą zostać poddane później specjalnej utylizacji. Piżamy też nam polecono zabrać “niewyjściowe”, bo czekał je taki sam los. Mogliśmy wziąć ze sobą telefony, dostaliśmy na nie plastikowe woreczki do wyrzucenia przy wyjściu ze szpitala. Jeśli ktoś zabrał ze sobą książkę, musiał ją później zostawić w sali. Skorzystają następni pacjenci. Ja trafiłam w ten sposób na „Morfinę” Twardocha.
– Byliście w pokojach pojedynczo?
– Nie, w parach. Ale ale przez czas pobytu nie kontaktował się z nami prawie nikt, nawet z pracowników szpitala. Kiedy już do nas przychodzili, to w specjalnych strojach ochronnych. Posiłki wjeżdżały przez otwory w drzwiach, które też nie wyglądały na takie “zwykłe”. Miały chronić przed promieniowaniem.
– No, w końcu byliście napromieniowani!
– Byliśmy, ale przynajmniej dla mnie nie wiązało się to z żadnymi szczególnym odczuciami. Może tylko bardziej niż zwykle chciało mi się pić, ale to się okazało użyteczne.
– Szybciej “wypłukałaś” jod z organizmu.
– Tak. Pamiętam, że przyjęto nas na oddział w piątek rano. Tego samego dnia po południu podano nam jod. A potem siedzieliśmy w tych pokojach i czekaliśmy, aż organizm go zmetabolizuje.
– Nudy.
– Nudy – potwierdza Magda – Nadrobiłam zaległości w spaniu. Miałam roczne dziecko i straszny deficyt snu. W środę rano zrobiono nam wszystkim pomiary, by sprawdzić poziom promieniowania, jaki emitujemy, i ustalić, czy możemy zostać wypisani bez ryzyka dla otoczenia. Niektórzy, po powrocie do domu, mieli przedsięwziąć dodatkowe, ale już mało uciążliwe środki ostrożności. Ja, dzięki tym hektolitrom wypitej wody, mieściłam się już w normie, ale i tak nie wróciłam do domu. Przeczekałam jeszcze tydzień w mieszkaniu koleżanki, która akurat wyjechała, uprałam tam wszystkie swoje rzeczy i wywietrzyłam. Bałam się o Zosię.
– I już?
– I już. Od tamtej pory wszystkie badania wychodzą prawidłowo. Przyjmuję hormony tarczycy w tabletkach jako substytut tych wytwarzanych naturalnie.
Gdzie trafiła „niewyjściowa” piżama
Magda nie wie, co stało się z rzeczami, które zostawiła po sobie w szpitalu. Ja teoretycznie wiem, ale chcę sprawdzić Tak trafiam do świata przepisów i procedur regulujących postępowanie z odpadami promieniotwórczymi w naszym kraju. Bo je produkujemy, i to w całkiem sporych ilościach, choć nie mamy elektrowni jądrowej.
Takie odpady powstają właśnie w szpitalach. Izotopy promieniotwórcze są potrzebne choćby w zakładach medycyny nuklearnej. 80 proc. takich procedur z tego zakresu wykorzystuje wytwarzany w reaktorze MARIA molibden-99, z którego z kolei otrzymuje się tzw. generatory technetu-99m. Roztwór zawierający technet-99m to składnik zestawów diagnostycznych stosowanych na przykład w scyntygrafii, czyli badaniu obrazowym, które pozwala rozpoznać zmiany chorobowe w mózgu, nerkach, sercu, tarczycy czy kościach.
Odpady promieniotwórcze produkuje też przemysł, zwłaszcza paliwowy i farmaceutyczny. Ale nie tylko! Do tej kategorii należy choćby zużyte wyposażenie laboratoriów i pracowni naukowych czy powszechnie stosowane w biurach, zakładach przemysłowych i magazynach czujniki dymu. Część z nich to tak zwane urządzenia jonizacyjne, które zawierają promieniotwórcze izotopy ameryku. W przeszłości stosowano w nich rad i pluton, co może brzmieć groźnie, ale takie urządzenia były i są całkowicie bezpieczne dla otoczenia. Niewielka ilość promieniowania alfa, jakie emitują, traci swoje właściwości w powietrzu, w odległości zaledwie kilku centymetrów od źródła.
Każdy podmiot i instytucja, gdzie pracuje się z izotopami promieniotwórczymi – oraz z materiałami i urządzeniami, które je zawierają – musi posiadać pozwolenie Państwowej Agencji Atomistyki (PAA). Aby je uzyskać, ma obowiązek sformułować procedury specjalnego postępowania z generowanymi w toku pracy odpadami, wdrożyć je i ich przestrzegać. Odpowiedzialność każdego z pracowników i kierownika jednostki jest ustalona z góry. Każda ilość materiału promieniotwórczego jest ściśle i drobiazgowo ewidencjonowana. Czuwają nad tym certyfikowani przez Główny Inspektorat Sanitarny inspektorzy ochrony radiologicznej.
Odpady klasyfikuje się według stanu skupienia, poziomu ich aktywności oraz czasu, przez jaki będą aktywne.
W przypadku jodu 131, który przyjęła Magda, to zaledwie dziewięć dni. Potem substancja jest już bezpieczna. Krótki czas aktywności ma swoje wady; takiego jodu nie da się przechowywać, a jego podanie należy odpowiednio zaplanować, z uwzględnieniem czasu potrzebnego na transport. Dla polskich szpitali nie jest to duże wyzwanie logistyczne, ale POLATOM zaopatruje w radioizotopy kraje na sześciu kontynentach.
Dlatego przepisy nakładają obowiązek minimalizowania ilości generowanych odpadów, a potem – stosowania odpowiednich środków ochronnych (np. specjalnych pojemników) i zabezpieczeń.
– Mamy do tego specjalnie pomieszczenie objęte ograniczeniem dostępu. – opowiada Krzysztof, fizyk medyczny pracujący w zakładzie medycyny nuklearnej jednego z warszawskich szpitali. – Jest chronione specjalnymi drzwiami oznaczonymi czerwono-żółtą koniczynką, symbolem promieniowania pochodzącego z izotopów. W środku trzymamy specjalne, szczelne pojemniki. Siedzą tam sobie grzecznie i czekają kilka dni, aż przyjedzie po nie ZUOP.
Chodzi o Zakład Unieszkodliwiania Odpadów Promieniotwórczych – państwowe przedsiębiorstwo użyteczności publicznej, które odebrane przez siebie odpady przetwarza, aby przygotować je do bezpiecznego składowania. Po takim przetworzeniu są one odpowiednio transportowane na Krajowe Składowisko Odpadów Promieniotwórczych w Różanie na Mazowszu. W przyszłym roku będzie ono obchodzić sześćdziesięciolecie swojego istnienia.
– Byłaś kiedyś w Różanie, Magda?
– A co tam jest?
Twoja szpitalna piżama i szczoteczka do zębów. Ampułki po środkach do scyntygrafii, którą musiałaś przejść. Zalany cementem ręcznik, którego używałaś. I strach, o którym nie mówisz, a który pewnie Ci wtedy towarzyszył.
I niech tam zostanie! A Ty, Magda, bierz rodzinę i jedźcie prosto na Mazury, bez przystanku w Różanie. Kawałek Ciebie już tam przecież jest.
Artykuł powstał w ramach współpracy z Departamentem Energii Jądrowej Ministerstwa Klimatu i Środowiska.