autor ilustracji: Matt Burt
Gdy publikujemy na naszym fanpage’u życiorysy kobiet zasłużonych dla rozwoju nauki i nowych technologii, dostajemy sporo pozytywnych głosów, za które serdecznie Wam dziękujemy. Powracający problem to stosowanie przez nas feminatywów, czyli żeńskich nazw zawodów i stanowisk. O ile „profesorka” i „programistka” specjalnie Was nie bulwersują – spore emocje wzbudziły „naukowczyni” czy „neurochirurżka”, z kolei „pilotce” oberwało się jako nazwie nakrycia głowy, a „inżynierce” – jako potocznemu określeniu pracy inżynierskiej.
W większości jesteście po naszej stronie – 82 proc. naszych czytelniczek i czytelników, którzy wzięli udział w ankiecie „Feminatywy w STEM – tak czy nie?” było na „tak”. Zadając to pytanie, zastrzegliśmy, że nie będziemy sugerować się Waszymi odpowiedziami. Używalibyśmy feminatywów, nawet gdyby większość z Was była temu przeciwna.
Po pierwsze, dlatego, że – wbrew temu, co często słyszymy, a jeszcze częściej czytamy w sieci – są poprawne językowo. Przypomnijmy stanowisko Rady Języka Polskiego z 2012 r.:
„W niektórych wypadkach w propozycjach tych wykorzystuje się możliwości słowotwórcze polszczyzny, co prowadzi do utworzenia nazw zgodnych z systemem językowym, obecnych zresztą w języku potocznym. Przypomnijmy, że rzeczownikowe nazwy żeńskie tworzy się zasadniczo od nazw męskich za pomocą przyrostka -ka (por. nauczyciel – nauczycielka, socjolog – socjolożka) lub -ini/-yni (władca – władczyni)”.
Skoro więc nie przeszkadza nam słowo „nauczycielka”, „obywatelka” czy „fryzjerka”, a kłuje nas w oczy „socjolożka”, wynika to tylko z naszych przyzwyczajeń. Pierwszych trzech słów używamy na co dzień, dlatego nie brzmią dla nas dziwnie czy głupio. W przypadku „socjolożki”, „biolożki” czy „chirurżki” mamy problem nie tyle z końcówką „-ka”, co całą zbitką „-żka”, rzeczywiście rzadko spotykaną w języku polskim. Pojawia się w słowach „dróżka” i „ścieżka”, które są zdrobniałe – dlatego o „socjolożce” czy „chirurżce” też często słyszymy, że brzmią „niepoważnie”.
Rada Języka Polskiego rozumie te wątpliwości: „(…) potencjalne formy ministerka, premierka, profesorka są odczuwane jako nacechowane potocznością (np. profesorka) lub wskazują na małość desygnatu (np. premierka; przyrostek -ka tworzy bowiem też zdrobnienia w polszczyźnie)”. Tu wchodzimy już w rozważania całkiem innej natury. Dlaczego „profesor” nie trąci „małością”? Ponieważ nie ma nieszczęsnej końcówki „-ka”, która kojarzy się ze zdrobnieniem. Jednak w komentarzach do wpisów, w których używamy słowa „profesorka”, pojawia się też inna sugestia: „Profesorka to nauczycielka w liceum”. Owszem, w potocznym użyciu tak, tylko że to samo odnosi się do „profesora”. Dlaczego uważamy, że kobieta z tytułem profesorskim mogłaby się poczuć dotknięta, gdyby nazwano ją profesorką i ktoś uznałby, że w związku z tym nie jest naukowczynią (sic!), tylko uczy w szkole średniej?
Brutalna prawda jest taka, że zawód nauczycielki nie jest szczególnie poważany ani dobrze płatny, a w stosunku do osób o takich profesjach zastosowanie żeńskiej końcówki już nam nie przeszkadza. Nikt nie przewraca oczami, słysząc słowa „pielęgniarka”, „sekretarka” czy „sprzątaczka”. Przywykliśmy do tego, że kobiety wykonują mało intratne zajęcia. Tylko w takich zawodach nigdy nie były wypierane przez mężczyzn. Dlatego „sprzątaczka” brzmi dla nas „normalnie”, a „sprzątacz” – rani nasze uszy. Po prostu nie potrafimy sobie zwizualizować mężczyzny zajmującego się zawodowo sprzątaniem. Przykładem, który ilustruje to jeszcze dobitniej, jest para słów: „sekretarka” i „sekretarz”. „Sekretarka” to w naszych oczach ładna dziewczyna odbierająca telefony w imieniu szefa, a „sekretarz” – ważny urzędnik. Dlatego o Hillary Clinton na stanowisku, którego anglojęzyczna nazwa brzmi: „Secretary of State” nikt w Polsce nie mówił: „Sekretarka Stanu”.
Możemy bronić się tym, że nie chodzi o nasze uprzedzenia, tylko o podwójne znaczenie słów. To nie nasza wina, że od dawien dawna używa się terminu „sekretarka” w całkiem innym znaczeniu, niż „sekretarz”. To niby-prawda. Niby, bo wieloznacznych słów jest przecież więcej. Jeśli mówimy o kimś „doktor”, możemy mieć na myśli albo osobę z tytułem doktorskim, albo lekarza. Zazwyczaj sam zainteresowany wyprowadza nas z błędu, gdy zostaje nam przedstawiony jako doktor i zapytamy go o problemy służby zdrowia, a on akurat ma doktorat z oceanografii. Dlatego pułapka podwójnego znaczenia zupełnie się w odniesieniu do „profesorki” nie broni jako argument „przeciw”. Podobnie zresztą jest z „pilotką” czy „inżynierką”. Jeśli widzimy zdjęcie kobiety za sterami samolotu, podpisane słowem „pilotka”, powinno być dla nas oczywiste, że jednak nam się nie przywidziało i zdjęcie nie przedstawia czapki.
Żeńskie nazwy zawodów czy stanowisk mogą nam się dziś kojarzyć z potocznymi nazwami przedmiotów, ale tylko od nas zależy, czy to się zmieni. Bo do każdego słowa przyzwyczajamy się, po prostu go używając. Czy 30 lat temu posługiwaliśmy się paskudnymi skądinąd określeniami „sfokusować” albo „czelendżować”? Nie, a przecież dziś nikogo już nie dziwią w codziennej komunikacji w pracy. Do języka wchodzi również spopularyzowane w reklamie słowo „dedykowany” w znaczeniu „przeznaczony dla…”, choć – w przeciwieństwie do feminatywów – jest niepoprawne („dedykowany” oznacza w języku polskim „opatrzony dedykacją”, dlatego zbitka „wyrób medyczny dedykowany kobietom w okresie menopauzy” oznacza tyle, że stosowna dedykacja znajduje się na opakowaniu tego wyrobu, a dla kogo jest on przeznaczony – nadal nie wiadomo).
W języku systematycznie pojawia się mnóstwo nowych słów niekoniecznie pięknych czy nawet poprawnych, a jednak nam nie przeszkadzają, dopóki uważamy je za użyteczne czy z jakiegoś powodu atrakcyjne. „Czelendżować” przyjęło się dlatego, że brzmi światowo, jest zrozumiałe tylko dla wtajemniczonych i kojarzy się z pracą w międzynarodowym środowisku. Z kolei feminatywy uważa się za wydumane czy podkreśla ich rzekomo „dziwne” brzmienie, ponieważ posługują się nimi ciągle nielubiane w Polsce feministki.
Czy od żeńskich końcówek nie ma ucieczki? To zależy, jaki cel chcemy osiągnąć. Jeśli tylko podkreślić płeć osoby, o której mówimy, możemy powiedzieć o socjolożce „pani socjolog”, a o inżynierce – „pani inżynier”. Diabeł jednak tkwi w szczegółach. Wiele kobiet nie znosi słowa „pani” i uważa je za przejaw pozornego tylko szacunku dla swojej płci (np. autorka tego tekstu). Poza tym, o mężczyźnie wykonującym któryś z tych zawodów nie powiemy „pan socjolog” ani „pan inżynier”. Dlaczego nie? Bo to się rozumie samo przez się, że socjolog, który nie jest „panią socjolog” albo inżynier, który nie jest „panią inżynier”, musi być mężczyzną. Czyli znowu: mężczyzna w świecie nauki lub techniki jest u siebie i nie potrzebuje żadnych doprecyzowujących tytułów, a kobieta, jako „pani”, nadal jest tam kimś obcym.
Język odzwierciedla, ale też kreuje rzeczywistość, w której żyjemy. Feminatywy znalazły się w nim dlatego, że kobiety kształcą się i pracują – i to jest w dzisiejszych czasach normą. Używanie tych słów jest kwestią wyboru i gustu, podobnie jak używanie lub nieużywanie wszystkich innych (mnie do powiedzenia „czelendżować” lub „dedykowany” w znaczeniu „przeznaczony dla…” byłaby w stanie skłonić tylko mafia, grożąc mi betonowymi kaloszami w razie niewykonania rozkazu). Jednak nie używając ich, zgadzamy się na obraz świata, który jedna z naszych czytelniczek trafnie opisała w komentarzu na Facebooku: „Polska – kraj dyrektorów i sprzątaczek”.