Kiedy padło hasło, że w ramach „Czarnego Protestu”, trzeba wrzucić swoje zdjęcie w czarnym stroju do sieci, wpadłam w lekki popłoch. W samej akcji chciałam wziąć udział, ale nie jestem wielką miłośniczką selfie, a tym bardziej zdjęć, na których ma być widać, że jestem ubrana w coś konkretnego (czyli takich bardziej „szafiarskich”). Siedziałam w pracy, w czarnej bluzce, więc zrobiłam selfie przy biurku i wrzuciłam na fejsa. Chwilę później zaczęły spływać komentarze odnośnie tego, jak wyszłam, i paru osobom cierpliwie odpisałam, że nie o autoprezentację chodzi. I wtedy w mojej głowie pojawiło się pytanie: czy aby na pewno nie?
Wystarczy wejść w #CzarnyProtest, żeby zobaczyć setki zdjęć, które niczym nie różnią się od zwyczajowych selfie: „To mój nowy płaszcz na tle nie mojego samochodu”, tyle że główni bohaterowie są ubrani w czerń. Pojawiły się nawet dzióbki. Nie mam nic przeciwko, pod warunkiem, że nie chodzi o ważny i mało śmieszny cel – taka była moja pierwsza myśl. A druga? Że może w sytuacji, gdy nasz przeciwnik jest śmiertelnie poważny, dobrą metodą jest spuścić z całej sprawy nieco powietrza, robiąc sobie zabawną fotkę? Trochę jak Pomarańczowa Alternatywa?
Jeszcze inną teorię ma Karol Wolski, coach i socjolog internetu. Według niego, wielu internautów po prostu nie umie inaczej pokazać siebie samych: – Na polecenie: opublikuj swoje zdjęcie, reagują zgodnie z przyzwyczajeniem i nawet się nie zastanawiają, czy taki sposób autoprezentacji pasuje do okazji. Zastanawiamy się, czy taką akcję można traktować poważnie, i dochodzimy do mało optymistycznych wniosków, już nawet nie w kontekście Czarnego Protestu, ale protestów w internecie jako takich. Karol Wolski wspomina głośny bojkot drukarni, która odmówiła matce niepełnosprawnego dziecka rabatu na wydruk ulotek z prośbą o pomoc, posługując się argumentem „Nie nam oceniać sens płodzenia takich dzieci”: -Nie wiem, czy w dłuższej perspektywie ta firma na tym straciła. Przez jakiś czas wszyscy się tym bulwersowali, ale czy dziś ludzie pamiętają newsa sprzed kilku miesięcy na tyle, żeby dalej nie korzystać z jej usług? Zbyt dużo informacji do nas dociera i w zbyt wiele akcji angażujemy się czysto powierzchownie (dając lajka), żeby śledzić dalsze losy każdej z takich spraw. Może więc, pytam, protesty w internecie służą policzeniu się, zanim wyjdzie się na ulicę? Dla mnie dobrym przykładem był ruch przeciwko ACTA. W czasach, gdy coraz mniej osób czyta długie teksty, mało komu chciało się wgryzać w subtelności tej ustawy. Zainteresowanie internautów wzbudziło jednak kilka fragmentów, choćby ten, który nakładał na dostawców internetu obowiązek dostarczenia organom ścigania informacji o klientach podejrzewanych o łamanie prawa. Protesty wylały się z przestrzeni wirtualnej na ulice wszystkich niemal państw Unii (tylko w Polsce 15 tys. ludzi demonstrowało w Krakowie, a po kilka tysięcy w Bydgoszczy, Wrocławiu, Szczecinie, Białymstoku czy Gdyni) i w pewnej mierze przyczyniły się do tego, że 4 lipca 2012 r. Parlament Europejski ACTA odrzucił. Pytanie, czy finał byłby taki sam, gdyby protest zatrzymał się na etapie black outów (zaciemnione strony serwisów internetowych) i pełnych oburzenia wpisów na portalach społecznościowych. – Może tak rzeczywiście jest, że, dopóki nie widać ogromnej liczby ludzi na ulicach, nawet miliony protestujących w sieci to dla polityków tylko cyferki. – komentuje Karol Wolski. I dodaje, że o skuteczności akcji w sieci można mówić wtedy, kiedy wymaga ona od uczestników nie tylko lajka czy opatrzenia zdjęcia lub wpisu hashtagiem – ale konkretnego działania również w przestrzeni wirtualnej. Jako przykład podaje portale typu SiePomaga, za pośrednictwem których możemy przekazać pieniądze na konkretny cel. I może to być działanie anonimowe, nie trzeba podpisywać się nazwiskiem czy wrzucać zdjęcia.
Nie do końca się zgodzę, że to jedyna forma zaangażowania, która działa. Gdyby nie to, że ktoś z naszych znajomych polubił artykuł na dany temat, albo zaznaczył, że bierze udział w jakimś proteście, o wielu rzeczach byśmy się zwyczajnie nie dowiedzieli. Może nawet nie przyszłoby nam do głowy, żeby zastanawiać się, jaki mamy do nich stosunek. I dlaczego powinno lub nie powinno nas interesować, co chcą z nimi zrobić politycy. Tradycyjne media, nawet jeśli jesteśmy z nimi w stałym kontakcie (a wiadomo, jak jest choćby z czytelnictwem gazet w Polsce), nie zawsze nadążają za inicjatywami oddolnymi. Nie tradycyjne zresztą też: pierwszy artykuł o skali Czarnego Protestu w internecie ukazał się na natemat.pl kilka godzin po tym, jak pierwsze zdjęcia pojawiły się w sieci (a zaczęły się pojawiać ok. 9.00, bo wtedy zaczynało się posiedzenie Sejmu, na którym posłowie zajmowali się obywatelskimi projektami zmian w ustawie antyaborcyjnej). Poza tym, nie od dziś wiadomo, że jest grupa ludzi, którzy na demonstracje nie chodzą; mówiąc najkrócej, nie są to ulubione imprezy introwertyków. Jeśli podpisanie się pod petycją albo wrzucenie zdjęcia w czarnych ciuchach to jedyna forma zaangażowania, na jaką ich stać, dobre i to.
Zgodzę się jednak z Karolem Wolskim, że protesty w sieci mówią coś ważnego o naszych czasach. – Powodzenie i skuteczność różnych akcji w internecie pokazują, że przyszłość należy do klastrów. Powiedzmy, że mamy dziennikarza, który chce udzielać lekcji autoprezentacji w mediach, osoby, które chcą założyć przedszkole, i inwestora, który chce postawić apartamentowiec. Jeśli zadziałają razem, mogą stworzyć atrakcyjną ofertę dla osób, które będą chciały w tym domu zamieszkać, mieć zapewnioną opiekę nad dziećmi, i jeszcze usługę dodatkową, która pozwoli im się rozwijać, zdobyć nowe umiejętności. Gdyby jakaś korporacja chciała stworzyć taki „kombajn” odgórnie, cały projekt utonąłby w biurokracji i pewnie nie byłoby łatwo znaleźć do niego chętnych, bo byłoby wiadomo, kto na tym najwięcej zyska.
I tu warto wrócić do Czarnego Protestu, na którym być może najwięcej miała nadzieję zyskać Partia Razem (organizator). Tyle że do akcji przyłączyli się celebryci i osoby nieznane, politycy różnych opcji, feministki, matki i szafiarki. Można podejrzewać, że część z nich nie miała pojęcia, kto za nią stoi. Po prostu zainteresowali się zdjęciami w czerni swoich znajomych i przy okazji przeczytali, o co chodzi. I zrozumieli, że ich to również dotyczy. Może więc „dzióbki”, odruchowo komplementowane przez innych użytkowników, przyczyniły się do tego, że akcja odgórna stała się w końcu oddolną, a na protesty przed Sejmem przyszli także ci, którym z lewicą i feminizmem niekoniecznie było po drodze.