Rok 2016 dobiega końca. Choć mój blog istnieje od niedawna – tematem nowych technologii i obecności kobiet w tej branży interesuję się znacznie dłużej i dlatego pozwolę sobie dokonać małego podsumowania tych ostatnich 12 miesięcy. Bo, mimo naszego (mojego, czytelniczek i czytelników oraz bohaterek i bohaterów moich tekstów) narzekania, że kobiet w tym sektorze jest ciągle za mało, a „programistów z Wykopu”- za dużo, widać pewne zmiany „wizerunkowe”, dzięki którym z czasem mogą drgnąć również statystyki.
Na razie mamy do czynienia z rozproszonymi danymi – a to czytamy w „Pulsie Biznesu”, że na informatyków czeka 50 tys. wakatów w Polsce, a to amerykańskie media podają, że tylko około jednej trzeciej zatrudnionych w tej branży w USA to kobiety. Z pojawiających się tu i ówdzie liczb płynie wniosek, że ciągle potrzebni są spece od IT. Wiele firm twierdzi, że „diversity”, czyli „różnorodność” to dla nich ważna kategoria, i nie ma powodu im nie wierzyć. Ale jest też prosty rachunek ekonomiczny: więcej kobiet w IT to po prostu więcej ludzi w IT. Dlatego można podejrzewać, że za wieloma inicjatywami wspierającymi kobiety, które chcą wejść do branży, stoją na pewno wartości (nie można tego odmówić projektom o charakterze przynajmniej po części społecznym i edukacyjnym – jak np. Geek Girls Carrots czy Women in Technology), ale też potrzeba rynku. Wszystko to powoduje, że temat gender gap („luki płciowej”, choć w tłumaczeniu brzmi to paskudnie) w IT stał się w 2016 r. wyjątkowo nośny medialnie, żeby nie powiedzieć, że zrobił się sexy.
Między innymi dlatego postanowiłam na Girls Gone Tech zająć się naszym podwórkiem i niekoniecznie celebrytkami świata nowych technologii. Bo kilka ich jest. Doroczne zestawienie najbardziej wpływowych kobiet opublikował w czerwcu „Forbes”. W dziedzinie nowych technologii – już piąty rok z rzędu na pierwszym miejscu znalazła się COO Facebooka Sheryl Sandberg. „Forbes” bierze pod uwagę liczby i kwoty, a więc z osobistym majątkiem rzędu 1,4 mld dolarów i ostatnim zdaniem w sprawach dotyczących piątej najbardziej wartościowej marki świata Sandberg rzeczywiście zostawia konkurencję daleko w tyle. Kolejne pozycje na liście to też znane nazwiska: CEO YouTube’a Susan Wojcicki, CEO HP Meg Whitman, CEO IBM Virginia “Ginni” Romett, wiceprezeska Apple Angela Ahrendts, a spoza Stanów Zjednoczonych – między innymi Chinka Lucy Peng, współzałożycielka portalu Alibaba (35. na liście) czy Zhou Qunfei z Hong Kongu (61.), szefowa Lens Technology.
Dużo ciekawiej z perspektywy szeregowych pracownic branży wygląda zestawienie Elle „Women in Tech 2016”, również z czerwca tego roku. Dlaczego? Bo na tej liście znalazły się reprezentantki nieco młodszego pokolenia, które mają za sobą pierwsze sukcesy w branży, i tym samym można się z nimi identyfikować bardziej niż z milionerkami na czele wielkich korporacji. Mamy więc Marcelę Sapone z firmy HelloAlfred (portal społecznościowy, który pomaga znaleźć fachowców do pomocy w domu – zrobił furorę wśród użytkowników, mimo miażdżących recenzji w stylu: „W Dolinie Krzemowej oficjalnie wyczerpały się pomysły”) czy Whitney Wolfe, jedną z założycielek Tindera, która dwa lata temu wróciła na rynek z aplikacją mobilną Bumble (wcześniej wypadła z niego, oskarżając o molestowanie seksualne jednego ze wspólników, co pociągnęło za sobą… lawinę szowinistycznych komentarzy w mediach). Barwy większych firm reprezentuje Jen Fitzpatrick, szefowa i twórczyni Google Maps, a biznes zaangażowany społecznie – Leila Janah z firmy Samasource, która oferuje proste prace w sektorze nowych technologii bezrobotnym m.in. w Kenii.
Ta lista podoba mi się bardziej, bo pokazuje różne twarze tego sektora i różne modele kariery kobiet, które do niego trafiły albo go wybrały. Widać po niej również, że za technologicznymi projektami mogą, a może nawet powinny stać humanistyczne wartości, i w firmach zarządzanych przez kobiety dużo się o tym myśli (Jen Fitzpatrick mówi, że „Google Maps jest po to, żebyś dojechała do domu 10 minut szybciej i miała 10 minut więcej dla dzieci”, z kolei za nowym pomysłem Whitney Wolfe stoi chęć ośmielenia kobiet: Bumble to aplikacja randkowa, która oddaje w ich ręce inicjatywę w pierwszym kontakcie z facetem). To ważne, że również o mniejszych projektach z udziałem kobiet mówi się i pisze, zamiast pokazywać w kółko Sandberg jako dowód, że „kobiety też potrafią, jeśli się postarają”, podczas gdy zwykłym czytelniczkom czy internautkom bliższa jest ścieżka kariery kogoś, kto stworzył ciekawą aplikację czy rozwija start-up.
Czy podobne publikacje zdarzyły się w mijającym roku w Polsce? Tak, choć podobnych rankingów opatrzonych wystylizowanymi zdjęciami w ciuchach od projektantów nie ma. Z ciekawych artykułów o kobietach w świecie nowych technologii można polecić ten o Barbarze Sołtysińskiej w „Forbesie” czy sylwetkę architektki, która pracowała przy scenografii gry Techlandu „Dying Light”, w „Wysokich Obcasach Extra”.
Jednak prawdziwa zmiana dokonuje się zupełnie gdzie indziej. Że dziewczyny kodują, wiadomo nie od dziś, więc artykuł „Polityki” pod odkrywczym tytułem „Kobiety też programują” (to „też” z jakiegoś powodu mnie rozbawiło, a potem zirytowało) Ameryki nie odkrył. PyLadies, Django Girls czy Rails Girls nie zaczęły swojej działalności wczoraj. Jednak przez długi czas programistkami czy też kandydatkami na programistki mało kto się interesował. Dlaczego? „Ale dużo ich jest? Bo jak dwie, to nie. I ładne mają być, najlepiej z dziećmi, żeby nikt nie pomyślał, że sfrustrowane feministki” – mniej więcej tak różni redaktorzy naczelni przez wiele lat instruowali mnie, jak ten temat potraktować, jeśli już „koniecznie muszę” o tym pisać. Chodziło o perspektywę: „Mimo że programistka, to wygląda jak modelka i najbardziej lubi piec ciasteczka”, czyli o pokazanie żony ze Stepford, która – i tu, drogi czytelniku, ciekawostka przyrodnicza! – zajmuje się programowaniem. O ścieżkach kariery kobiet w IT, problemach, jakie napotykają, wsparciu mężczyzn, z którymi żyją, i przede wszystkim dyskryminacji ze względu na płeć – nie mogło być w takich „śmiechowych” artykułach mowy. Pięcioletniej już działalności Geek Girls Carrots (a później kolejnym takim oddolnym inicjatywom) zawdzięczamy, że takie tematy w polskich mediach zaczęły się pojawiać. Supermodne stały się jednak w zeszłym roku po kolejnych publikacjach o alarmującej liczbie wakatów w IT i atrakcyjnych zarobkach w tej branży. Nagle okazało się, że kobiety postanowiły nie czekać, aż ktoś zaprosi je na tort, tylko same ukroiły sobie kawałek. Pewną formą „zaproszenia” jest oczywiście polityka diversity w firmach (o takich kampaniach m.in. w Lenovo czy IBM więcej pisałam tutaj). To oczywiście element większej całości: po tym, jak swoim rozbuchanym socjalem pochwaliły się Facebook i Google, w branży zwyczajnie nie wypada być buraczanym kapitalistą w stylu lat 90., który wyzyskuje pracowników i dyskryminuje mniejszości. Do doskonałości jednak jeszcze daleko; znajomy rekruter opowiadał mi, jak usłyszał w spółce, która chwali się swoim zamiłowaniem do różnorodności: „Zatrudniamy kobiety, bo musimy”. I tu mogłaby się zacząć dyskusja o wadach i zaletach parytetów, ale to temat na kiedy indziej.
Abstrahując więc od obecności samych kobiet na rynku, przez to, że w branży brakuje rąk do pracy, a są pieniądze, i to spore, media zaczęły poważniej traktować również temat edukacji cyfrowej. Październikowy Europejski Tydzień Kodowania czy Hour of Code (ogólnoświatowa akcja nauki kodowania przez jedną godzinę lekcyjną w szkołach) były już w tym roku mocno promowane, więc „rzutem na taśmę” na swoje pięć minut w mediach załapały się również prowadzone od dawna kursy programowania dla dzieci i nastolatków. Co mądrze wykorzystały firmy, które je organizują – np. amerykańska Girls Who Code wyda w przyszłym roku poradnik „Girls Who Code: Tips, Tricks, and Inspiration for Taking Over Tech” oraz rozpocznie powieściową serię o przyjaciółkach uczących się kodowania. Ukoronowaniem roku było wręczenie prestiżowego amerykańskiego Medal of Freedom Margaret Hamilton, programistce pracującej przy pierwszych lotach w kosmos, i kampania medialna promująca akcję „Kode with Klossy”, czyli serię szkoleń programistycznych dla kobiet i dziewczynek (tylko w USA, przynajmniej na razie), którym patronuje supermodelka Karlie Kloss.
To zjawisko ma pewnie związek z ekspansją „lżejszego” feminizmu w kulturze popularnej. Głównymi bohaterkami „Gwiezdnych Wojen: Przebudzenia Mocy” z końcówki zeszłego roku i świeżego „Rogue One” są kobiety, podczas gdy dawne „Star Wars” były raczej adresowane do nastoletnich chłopców (i tak się kochało i oglądało, ale tak było), z księżniczką Leią dla ozdoby. Nawet w nowej wersji „Mad Maxa” Cesarzowa Furiosa odgrywa ważniejszą rolę od samego Maxa (ja osobiście wolę dawną wersję – nowa robi wrażenie filmu bez scenariusza, za to w reżyserii przedszkolaka na spidzie). Figurki – superbohaterki z uniwersum DC wypuściło najpierw Lego, a w okolicach Świąt – producent lalek Barbie, czyli Mattel. Silne, samodzielne dziewczyny, które idą własną drogą, nie rezygnując zarazem ze swojej kobiecości – stały się przez ostatnie półtora roku bohaterkami masowej wyobraźni. Nic dziwnego, że szukamy takich bohaterek również w realu, a w świecie nowych technologii – łatwo na nie trafić.