Książek do nauki programowania dla dzieci jest na rynku coraz więcej. Ale „Girls Who Code: Code to Friendship” Stacii Deutsch to coś zupełnie innego.
Miałam szczęście, że sięgnęłam po tego e-booka tuż po Czarnym Proteście i słynnym już wystąpieniu niejakiego Romana Sklepowicza (tego od „kto to rucha”, i naprawdę nie będę tego linkować – kto nie widział, niech sprawdzi w Google). Tematy kobiece zawsze są mi bliskie, ale potrzebowałam odpoczynku od śmiertelnej powagi, z jaką ostatnio musimy je traktować, żyjąc w takim, a nie innym kraju. „Code to Friendship” spełnił te oczekiwania.
To historia oparta na faktach, przynajmniej, jeśli wierzyć notce z podziękowaniami na końcu. Jedna z członkiń Girls Who Code, amerykańskiej organizacji zrzeszającej nastolatki, które uczą się programowania, wspomina w niej o trzech swoich przyjaciółkach. Powieść (czy może dłuższe opowiadanie, bo ma ok. 140 stron) powstała w hołdzie dla nich, i pod tym względem jest nietypowa jak na książkę o nauce kodowania. Bardziej opowiada o ludziach i ich problemach, niż o samym kodowaniu (choć może być istotną pomocą w zrozumieniu podstaw). Od książek do programowania dla dzieci różni się tym, że w nich problem tego, jak bohater widzi siebie, właściwie nie jest poruszany. Zresztą, dzieci w większości się nad tym nie zastanawiają, a uczenie się nowych rzeczy jest dla nich po prostu wciągającą przygodą. W okresie dorastania nie jest to już takie proste i nawet największa pasja do nauki czegokolwiek nie zmieni faktu, że zaczyna się dla nas liczyć to, jak oceniają nas rówieśnicy, czy chcą spędzać z nami czas i czy sami się sobie podobamy tak z wyglądu, jak i w ujęciu bardziej „ogólnoludzkim”. Stacii Deutsch udało się to uchwycić bez szkody dla tych fragmentów, które dotyczą samych podstaw kodowania. Dla mnie jako fanki teenage movies (od komedii „Wredne dziewczyny” po poruszający serial „13 powodów”) była to pyszna lektura.
Główną bohaterką jest Lucy, która na kurs programowania w szkole zapisuje się z konkretnego powodu: chce stworzyć dla swojego chorego na raka wujka aplikację mobilną, która będzie mu przypominała o braniu leków. Jak wiele osób, które zaczynają uczyć się kodowania, jest przekonana, że będzie w stanie zrobić to w ciągu kilku tygodni. Sprawa okazuje się nie być aż tak prosta: na pierwszych zajęciach uczestnicy uczą się tworzyć algorytmy na przykładzie kanapki z masłem orzechowym i nawet nie włączają komputerów. Dodatkowo pojawiają się na nich Sophia, kiedyś przyjaciółka Lucy, dziś z nią skłócona, Maya, która Lucy potwornie onieśmiela (z bardzo „babskiego” powodu: świetnie się ubiera i prowadzi w szkolnej gazetce kolumnę o modzie) i Erin, która chyba ma problemy w domu. Jak łatwo się domyślić, dziewczyny będą zmuszone współpracować i to je do siebie zbliży. W akcję wplecione są zadania z kodowania, które bohaterki i bohaterowie muszą rozwiązać, i jest to podane w formie wątku wręcz nieco kryminalnego.
Jest tu trochę sytuacji, które każdy zna z życia. Ktoś, kto wydaje nam się „za fajny”, żeby chcieć się z nami kumplować, okazuje się całkiem zwyczajny. Ktoś, kto ma talent w jakiejś dziedzinie, a niekoniecznie w siebie wierzy, dostaje wsparcie od przyjaciół i już nie obawia się podjąć wyzwania. Ktoś chce dla kogoś dobrze, ale nic nie może zrobić, jeśli ta osoba nie potrafi skorzystać z pomocy. Wszystko to pokazane jest w całkiem zwyczajnych realiach: rodzice nie są idealni (bliskich Lucy widzimy cały czas przy komputerach i jest to pewnie jakaś wada życia pod jednym dachem z mamą-programistką i bratem-aspirującym programistą), zajęciom w szkole daleko do doskonałości (nawet tym z kodowania, choć tu mamy twist), a główna bohaterka wzdycha do nowego, szpanerskiego sprzętu na wystawie sklepu komputerowego, bo obecny wysłużony laptop „odziedziczyła” po mamie (co się ceni, bo brak kasy to problem rzadko spotykany w amerykańskiej kulturze dla nastolatków).
Jest też i rozsądna dawka popfeminizmu: każda z dziewczyn ma sprecyzowane pasje i konsekwentnie za nimi podąża. Lucy chce tworzyć apki, Sophia jest sportsmenką, Maya marzy o karierze projektantki mody, a Erin uwielbia gotować i piec ciastka. Każda z nich ma przy tym swoje powody, by uczyć się programowania. Co też pokazuje, że Amerykanie w promowaniu obecności kobiet w IT są już nieco dalej, niż my. U nas ciągle ukazują się artykuły z cyklu: „Kobiety też programują, niesłychane! Już od czasów Ady Lovelace…”, podczas gdy przesłanie „Code to Friendship” to raczej: „Bądź taka, jaka jesteś, interesuj się tym, czym się interesujesz, i tak warto, żebyś przynajmniej spróbowała programowania”. Co też rozbraja ciągle obecny stereotyp dziewczyny z IT, która ma w pogardzie różne „kobiece zajęcia” i mentalnie wydaje się być równie męska, jak jej koledzy (co jest ciekawe, bo od dłuższego czasu rozmawiam z programistkami i takiej stereotypowej do tej pory nie spotkałam).
Czy książka zostanie przetłumaczona na polski i wydana? Ja mogę się tego podjąć 😉 Gdyby powstała w czasach, gdy sama byłam nastolatką, szybciej zainteresowałabym się i kodowaniem, i feminizmem. Raczej nie polecam jej dorosłym, chyba że z równie silnym zakrętem na teenage movies, jak mój, ale jeśli macie dorastającą córkę z niezłą znajomością angielskiego i chcecie ją zarazić swoją pasją do kodowania – lepszego wyboru na rynku chyba nie ma.