Pierwsze polskie Girls Gone Tech

źródło: www.vukasin-masnikosa.net

Dawno, dawno temu były w Polsce takie czasy, gdy „programistka” to był kobiecy zawód.

Nie, to nie jest początek powieści science fiction. Tak będzie zaczynał się wstęp do czegoś, do czego na razie zbieram materiał, a co może spuchnąć do rozmiarów książki.

Po filmie „Ukryte działania” o pierwszych inżynierkach, które pracowały dla NASA, oraz tym artykule na łamach „Timeline”, który odbił się szerokim echem również wśród polskich internautek, uznałam, że czas najwyższy podzielić się szczegółami mojego nowego projektu.

Zbieram historie pionierek polskiej informatyki. Właśnie „pionierek”, bo to kobiece nazwiska zwykle nie są podlinkowane w opisach pierwszych komputerów i języków programowania z czasów PRL-u. A przewija się tych nazwisk sporo.

Bo „programistka” to był kobiecy zawód! Od lat 50. jedną ze specjalizacji na matematyce właśnie były „Maszyny matematyczne”, jak nazywano wówczas komputery. I na tej specjalizacji można było nauczyć się tworzenia algorytmów, czyli podstawy późniejszego programowania – choć w Polsce nie było jeszcze mowy o powszechnym wykorzystaniu komputerów nawet w przemyśle czy obronności. Wiele można zarzucić ówczesnej władzy, ale w kontekście oświaty miała „nosa” co do rozwoju technologii – i zawczasu wykształciła kadry, które potem ten rozwój wspierały.

Wiele dziewczyn wybierało wtedy matematykę na uniwersytetach, a później z ciekawości szło na „Maszyny matematyczne”. Specjalizacja o takiej samej nazwie istniała na elektronice na politechnikach, którą częściej studiowali chłopcy. Oni na „Maszynach matematycznych” uczyli się jednak konstrukcji komputerów. W rezultacie, kiedy patrzy się na spis pracowników Instytutu Maszyn Matematycznych w Warszawie oraz wrocławskiej firmy ELWRO, w których powstały pierwsze polskie komputery i języki programowania dla nich, widzi się jasny podział: mężczyźni zajmowali się częściej budową maszyn liczących, kobiety – właśnie ich programowaniem.

Nie udało mi się dotrzeć do pierwszych pań, których nazwiska padają w publikacjach na temat początków polskiej informatyki. Jowita Koncewicz i Maria Łęcka brały udział w pracach nad pierwszym polskim językiem programowania SAKO pod koniec lat pięćdziesiątych. Później były autorkami m.in. pierwszych polskich podręczników języka C. Jednak rozmawiałam i nadal rozmawiam z kobietami, które zajmowały się tym już dekadę później. Uderzające w ich opowieściach jest to, że żadna nie skarży się na dyskryminację ze względu na płeć, jak ich amerykańskie koleżanki. Natomiast w ich karierze zawodowej namieszały skomplikowana polska historia i polityka.

Barbarę ELWRO oddelegowało do kontaktów z zagranicą, bo jako jedna z nielicznych jego pracowników dobrze znała angielski. Polska firma potrzebowała części do komputerów z Wielkiej Brytanii. Trzydziestolatka była twardą negocjatorką i dziewczyną pewną swojej wiedzy o światowych nowinkach technologicznych. Tak często odwiedzała zachodnie targi, fabryki czy instytuty, że mogła na te tematy wiedzieć więcej, niż ktokolwiek w ówczesnej PRL. I pewnie dlatego w pracy chodził za nią „anioł stróż”, który raz po raz oskarżał ją o szpiegostwo i organizował jej upokarzające „przesłuchania”.

Alicję kierownictwo ELWRO zaprosiło do pracy jeszcze na studiach. „Mózg miała nieprzeciętny”, powiedział mi mąż konstruktorki maszyn liczących i programistki, która dziś dobiega osiemdziesiątki. W ramach pracy dyplomowej drobna brunetka o urodzie młodej Anny Dymnej skonstruowała od podstaw mały szkoleniowy komputer dla ELWRO. Później stworzyła serię programów, za pomocą których można było sprawdzić, czy usterki w pierwszych Odrach miały charakter mechaniczny, czy zawiódł software. Jeździła po całym bloku wschodnim do najbardziej skomplikowanych awarii Odr, bo miała opinię geniusza, który naprawi wszystko, co mogło się w nich zepsuć. Nic dziwnego, że zainteresowała się nią władza, która chciała mieć w Sejmie więcej kobiet i osób związanych z nowymi technologiami… Alicja została posłanką – i tu zaczyna się historia, która mogłaby być kobiecą wersją „Człowieka z marmuru”.

Lidia zajmowała się w ELWRO programowaniem i wspomina, że to był rzeczywiście „babski dział”. Do tej pory pamięta pracę (indywidualną!) nad programem dla jednego z modeli Odry, który miał wykonywać obliczenia i zapisywać je w tabeli. Ujmując to we współczesnych kategoriach, miała sama zrobić Excela. „Mieliśmy poczucie, że robimy coś przełomowego, coś, co zmieni przyszłość”, powiedziała mi. Władza temu sprzyjała, ale do czasu…

„Hamulcem” dla wielu śmiałych polskich projektów informatycznych okazał się stan wojenny. Według Hanny, Danuty, Wiesi i Jolanty, które pracowały wówczas na Uniwersytecie Warszawskim nad pierwszym polskim obiektowym językiem programowania – „nagle zgasł entuzjazm”. Stało się jasne, że od tej pory w Polsce nie będzie już miejsca na rozwijanie nowatorskich technologii. Komputer, którego używały dziewczyny, został „aresztowany” przez wojsko w Pałacu Kultury. Po wiele osób z ich zespołu upomniały się z czasem zagraniczne uczelnie i firmy. Dwie z nich także wyjechały. Hannie udało się zrobić karierę jako informatyczce w Meksyku – stanęła na czele zespołu, który z ramienia tamtejszego rządu stworzył kodeks dobrych praktyk dla software house’ów. A w Polsce została Danuta, która dziś odpowiada za najważniejsze projekty informatyczne ministerstwa sprawiedliwości, jak np. elektroniczna Księga Wieczysta.

Dlaczego o tym wszystkim niewiele w Polsce wiadomo? Odkrywam powoli herstorię naszej informatyki i jestem pod wrażeniem tego, jak bardzo przemilczany został wkład kobiet w rozwój technologii tamtych czasów. A bohaterki, których opowieści cały czas zbieram, nie różniły się od dzisiejszych dziewczyn w IT: też pracowały ciężko i miały pęd do uczenia się nowych rzeczy, też czuły, że mimo to pozostają w cieniu swoich kolegów, i też potrafiły tupnąć nogą, kiedy coś szło nie po ich myśli, nawet jeśli miały za przeciwnika wszechmogący system.

Macie ochotę na więcej? Cierpliwości. W tej opowieści jest jeszcze sporo luk, które sukcesywnie uzupełniam. Nie zdradzam też na razie nazwisk i szczegółów, żeby nie „spalić” projektu, który wymaga dopracowania. I mam ochotę na, bo ja wiem, film? Może serial? O dziewczynach „w minispódniczkach i okularach z pomarańczowymi oprawkami” (autentyczna „stylówa” jednej z moich rozmówczyń) dumnych z tego, że zmieniają świat, i niekiedy nawet bezczelnie walczących o swoje w warunkach, które niejednego pozbawiły kreatywności i odwagi. Moje „pionierki” te cechy zachowały do tej pory, i dlatego uważam, że ich losy warto ocalić od zapomnienia.

Karolina Wasielewska

Pracuję w radiu i od czasu do czasu w prasie. Lubię: jesień, książki Lema, sporty przeróżne, koty, niespieszne pichcenie w wolne dni, czerwone wino, wesołe miasteczka, historie o superbohaterach, czasami Beastie Boys, a czasami Dianę Krall. Nie lubię: upałów, agresji, gotowania w pośpiechu i wielu innych rzeczy, których nie lubię, więc nie chcę nawet o nich pisać.